Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 15 lutego 2010

O ZYCIU WSROD MIEJSCOWYCH SLOW KILKA



Indie to najwieksza demokracja na swiecie – majac na mysli populacje, no i obszar pewnie tez. Tylko, ze tutejsza demokracja, co tu ukrywac, z deczka sie rozni od naszej….

System kastowy zostal zniesiony niby juz przez Gandhiego, ale niemozliwoscia przeciez jest, zeby uksztaltowane przez tysiace lat reguly spolecznych podzialow zniknely z dnia na dzien. Wszyscy tu marza o bogactwie i wznosza modly do swoich bostw o materialny dobrobyt, bo chyba wlasnie to dobro ogolne jest w tym kraju najbardziej porzadane. Ale co z tego, skoro golym okiem widac, ze zeby byc bogatym, trzeba sie po prostu bogatym urodzic. Nie ma szans na cos w stylu – American Dream – od pucybuta do milionera. Pucybut zawsze bedzie pucybutem, a milioner raczej nigdy nie zbiednieje, bo przy milionach trzymaja go personalne koneksje. No chyba, ze nie wiem, wszystko przepije.

Tak wiec dla Indusow w demokracji najwazeniejsze jest tylko jedno – wolny rynek. Demokracja polityczna mam wrazenie malo kogo tu obchodzi, niby sa wybory, ktore trwaja ok miesiaca (troche trwa zanim sie milliard ludzi do urn doprowadzi i wskaze opowiedni okienko do zakreslenia, w koncu wiekszosc nie umie czytac) No i kroluje polityczny nepotyzm, jak to w calej Azji.


Indiom najblizej chyba do amerykanskiego modelu drapieznego kapitalizmu Jest to kraj tak nastwiony na szybko rozwoj, bogacenie sie i konsumpcje, az ciezko nadarzyc. Niech zyje edukacja prywatna (od przedszkola do doktoratu), prywatne ubezpieczenia zdrowotne (ci co nie maja, niech od razu sobie bilet do Varanasi kupia i czekaja na smierc), prywatne kluby, grodzone osiedla enklawy itp. Raz ktos z miejscowych usilnie wypytywal mnie o to, jak wyglada system ubezpieczen zdrowotnych wlasnie w Polsce. Hmmm.. chwila namyslu…. bo jak dziala NFZ w Polsce kazdy widzi. No ale z tutejszej perspektywy koncepcja mozliwosci bycia leczonym na koszt panstwa w ogole jest jakims abstraktem, to samo tyczy sie edukacji, zwlaszcza wyzszej. Wiec chyba po raz pierwszy czulam sie dumna, ze w moim kraju, cos sie z podatkow jednak dostaje (bo tu ludzie tez je placa, i wcale nie niskie, bo ok 30% a dostaja to co u nas niegdys, czyli g… po rowno – ach a tego to tu akurat dostatek)

Tak wiec sa tu szpitale panstwowe, ale wystarczy pierwszy rzut oka, zeby wiedziec, ze chyba lepiej z miejsca wybrac sie do kostnicy. Ale sa tu tez wypasione szpitale prywatne, ktore przypominaja najnowoczesniejsze centra medyczne. Sa tez uniwersytety i college panstwowe, ale kazdy srednioklasowy Indus wie, ze jest to ostatnie miejsce, gdzie chce sie wyslac swoje dzieci. Najczesciej wybiera sie o wiele drozsze (choc z europejskiej perspektywy i tak dosc tanie) prywatne szkoly wyzsze, a najchetniej wysyla dzieci na studia do Stanow lub Singapuru czy Australii.

Podzialy widac wszedzie, nawet w firmach, jezeli spojrzec na zarobki pracownikow sredniego i wysokiego szczebla. Srednio zarabia sie ok. 30-40 tys rupii (czyli jakies max 1000 dolarow), ale szef malej czy sredniej firmy (20-100 pracownikow) bedzie zarabial juz ok 200 tys. A za to juz sie da niezle pozyc w Indiach, oj niezle. Moze to tak nie szokowac, bo u nas tez przeciez sa znaczne roznice zarobkowe, tylko ze tu mozna miec dwie osoby na tym samym stanowisku, jedna bedzie zarabiac 150 tys, a druga jakies 40. I nie ma na to wytlumaczenia, transparentosc firmowych budzetow praktycznie nie istnieje. A place startowe sa tak smiesznie niskie np. mlodszy programista po 3 letnich studiach na informatyce zarabia max 10 000 rupii. Za to nie da sie zyc, niektore dzieci dostaja wiecej kieszonkowych od rodzicow.

No i to smieszne oszczedzanie – bedziesz sie w firmie wyklocac o zwrot kosztow za codzienny transport do pracy, bo akurat w naszym, obcokrajowcow przypadku, firma powinna nam go zapewniac, albo przynajmniej zwracac koszty. Sa to jakies grosze. A twoja szefowa tymczasem bedzie latac po calym swiecie szukajac nowych klientow. Jasne sa wydatki wazne i wazniejsze, ale az ciezko uwierzyc, aby te 1000 rupii miesiecznie na riksze (65 zl) zrobi jakas wielka dziure w budzecie firmy. A jezeli tak, to oznacza, ze trzeba sie z niej jak najszybciej zmywac, zeby do tego interesu nie dolozyc.

Mysle, ze Indusi to by sie dobrze z Zydami dogadali- oba narody nienawidza muzulmanow i kochaja trzymac kase.


No i nie zapominajmy o sankcjonowanym niewolnictwie. Nie moge tego inaczej nazwac, gdy widze, jak biedacy pracuja tu praktycznie za miske ryzu. Najlepszym przykladem sa budowane tu mieszkania, w ktorych z zalozenia musi znalezc sie pokoj dla sluzby. I taka sluzba – przewaznie dziewczyna z ubogiej rodziny, ktora sprzata, gotuje, robi zakupy, wyprowadza psa itp. jest praktycznie rzecz biorac kupowana razem z mieszkaniem – taki pakiet. I chyba pewnie mozna ja razem z nim sprzedac. Albo tzw. Office boys, tak jak nasi Mukesh IiDaneesh, ktorzy po prostu mieszkaja w biurze. Nie wiem nawet czy maja tu swoj pokoj, chyba spia na kanapie albo po prostu na podlodze. Wiec to kolejny pakiet – wynajmujesz biuro i dokupujesz do niego sluzbe jak meble. I ci ludzie maja zero wlasnego zycia prywatnego, tylko praca i spanie im sie od zycia nalezy. I niewiele szans na zmiane, co jest najsmutniejsze.

Pewnie dlatego zamozni Indusi sa tacy do zycia lewi, rozpieszczeni i leniwi – tu nikt sobie sam nie zrobi herbaty w pracy, czeka az mu do biurka przyniosa, a jak czegos brak, to sam sie tez nie obsluzy, choc zajeloby to 5 min, woli poczekac pol godziny, ale ma to zalatwic sluzba. Nie ruszy sie z fotela. A juz szczytem dla mnie byl widok kobiety niesionej do swiatyni w lektyce – bo bogaci po schodach nie chodza. Pewnie dlatego kobiety tu grube jak wieloryby. Nie mowiac o przypadku karmienia 12-latka lyzeczka, ktorego swiadkiem byl Casper w domu swojego szefa. A jako dorywczy trener miejscowej druzyny pilkarskiej zmaga sie z rozpieszczeniem smarkaczy, ktorzy jak pilke wykopia za boisko oczekuja, ze trener pobiegnie i przyniesie. Lenistwo zamoznych ludzi nie zna tu granic.

Pewnie to tez jeden z powodow na niska efektywnosc pracy w tym kraju. Musze przyznac, ze czesto krew mnie tu zalewa jak widze marnotrastwo ogolne - czasu, ludzkiej energii, na rzeczy proste. Przyklad banalny - jestem na targach, przyjezdzam, nic nie gotowe (moze po poludniu, choc kazano mi sie zjawic po 9 - no tak, tu czas to nie pieniadz, jeszcze do tego nie doszli, norma, ze trzeba bezczynnie czekac ziewajac i sie nudzac) Potem rozstawiamy plakaty, jeden z nich trzeba przycisnac kamieniem, zeby z wiatrem nie odlecial. Kamien tuz obok, no to biore, 5 sekund i po sprawie. A oni w krzyk - nie, zostaw, to ciezkie, sluzacy przyjdzie to wszysto zrobi, ale ze gdzies pojechal, to bedzie pewnie za pol godziny. Po co tracic te pol godziny, skoro moge to zrobic sama w 5 sekund. No ale nie, trzeba pokazac innym gdzie jest miejsce w szeregu. Tego typu praca do wyzszych kast nie nalezy. Wiec lepiej czas tracic i na niewolnika czekac. Nie chce mi sie juz rozpisywac na temat jakosci pracy tych "niewolnikow" - wniosek jest jeden - Tania i darmowa sila robocza jest gowno warta! Nadal sprawdza sie zachodnie podejscie - lepiej miec 10 dobrze wyszkolonych pracownikow, niz 100 darmowych, ktorzy najprawdopodobniej rozwala ci sprzet i jeszcze siebie pokiereszuja przy okazji. Ale tego tez tu nikt nie chwyta. No a widok niemieckiego managea, ktory z niecierpliwosci postanowil sobie sam odkurzyc biuro doprowadzil pracujacyh z nim Indusow do zawalu - no ale jak to.... ?

No wiec lenistwo uber alles.

Zapewne oszczedzaja energie na misje zycia – czyli wyscig szczurow, ktory zaczynaja na studiach, a potem w pracy, czesto niejednej wykonywanej w tym samym czasie. Nie musze sie zreszta martwic o nic innego – maja tylko imprezowac i pracowac, bo do 40tki mieszkaja z rodzicami, czesto rowniez po slubie, bo ktos musi caly czas rozpieszczac, gotowac i ogolnie dookola nich skakac.

Pewnie dlatego tez jest tu tylu narkomanow, musze powiedziec, ze jest to dla mnie czasami przerazajace. W Bombaju oferuja ci narkotyki po prostu na ulicy, w Delhi w klubie na imprezie, juz w drugim zdaniu pytaja, czy nie chces zmoze LSD, Haszu albo ecstasy. Obcy ludzie! W kraju gdzie narkotyki sa rzecz jasna nielegalne. Ale powszechnie dostepne. Mlodzi ludzie wszyscy tu cpaja i specjalnie sie z tym nie kryja, nawet nasi mlodsi koledzy z pracy lubia opowiadac, czym to sie w ten weekend szprycowali. No ale skoro sa tak rozpieszczani, to chyba na prawde sie nudza i potrzebuja “mocnych wrazen”. Meczy ich najwidoczniej dluzyzna, Panie, dluzyzna zyciowa.

Czasami dlatego ciezko nam sie z nimi porozumiec – wydaje mi sie, ze komunikujemy na zupelnie roznych plaszczyznach. My – egalitarni Europejczycy i oni kastowi Indusi. Mnie juz sam fakt, ze ktos robi mi herbate i przynosi do biurka, sprawia, ze nie czuje sie zbyt komfortowo. Po pierwsze pozbawia mnie zbawiennych dla moich oczu przerw w stukaniu w klawiature,a po drugie, co to juz czlowiek niby jak osiagnal pewien status nie moze sobie sam herbaty zrobic? No i nawet nie powinnismy im za to dziekowac, bo nie ma takiego zwyczaju, ze sie mowi dziekuje. Tak jest i tyle. Uprzejmosc zerowa, chyba ze chca ci cos sprzedac, ale to tez niezbyt dlugo.

Czasami mam tez glebsze przemyslenia, jak ten kraj ma sie rozwijac majac takie – dwie predkosci – praca do przodu i rozpychajaca sie lokciami banda niezle lub bardzo dobrze wyksztalconych karierowiczow oraz tonacych w luksusach leniwych bogaczy i te miliony biedakow, ktore wszystko ciagna w dol, ale napedzaja w tym samym czasie.

Wiec mamy tu niezly paradoks, bo z jednej strony ten caly szybko rozwoj Indii nie bylby mozliwy bez rzecz tanich lub darmowych wrecz pracownikow (czyli de facto niewolnikow), w konca ta przestrzen miedzy najbogatszymi i najbiedniejszymi daje temu spoleczenstwu pewien naped. Zeby bagatsi mogli robic wielkie biznesy ktos musi dookola nich skakac i ich obslugiwac.

Z drugiej jednak strony ta cala biedota ciagnie caly ten wielki biznes outsourcingowy w dol – bo jak Europejczyk ma zaufac miejscowym, ze zrobia nim dobry biznes, jezeli wystarczy, ze tu przyjedzie w calech chocby turystycznych i sie przekona, ze chca go oszukac i naciagnac na kazdym kroku, a produkty oferowane sa lipne i nietrwale. Nie ma spojnosci, nie ma transparentosci, biurokracja moze przyprawic o bol glowy kazdego, nigdy nic nie wiadomo czy sie wydarzy i kiedy sie wydarzy, nie ma zadnych systemowych regularnosci, raz jest tak raz jest siak, wiec nie wiadomo, na co sie nastawiac.

Mimo wszystko ciekawie jest tu byc, wsrod tego wszystkiego i moc obeserwowac ten system. Zwlaszcza jako tzw. blada twarz co tez ma tu swoje wady i zalety.

Na pewno jestesmy sensacja w wielu miejscach, gdzie sie pojawimy. Przyklad – odwiedzam w sobotnie przedpoludnie jeden z popularniejszych delijskich zabytkow Qutub Minar, szykuje sie do zrobienia zdjecia, ale musze zmienic miejsce, bo ujecie stamtad bedzie lepsze. Razem ze mna wedruje 5 okolicznych telefonow komorkowych. Ci odwazniejsi chociaz sie pytaja, czy moga sobie zrobic ze mna zdjecie (choc gdy ja fotografuje, to przewaznie slysze nieodlaczne – Rupees, rupees!) Gdy podczas konferencyjnego bankietu wlozylam sari,moja popularnosc siegnela zanitu. Dzieci wytykaja nas palcami, chca dotknac, powiedziec Hi itp.czasami niestety tez rzucic w ciebie kamieniem.

Posiadanie “Bladej twarzy” w firmie jest dla niej bardzo nobilitujace, choc kazda firma ma tez limity na przyjmowanie do pracy obcokrajowcow, zamiast miejscowych (trzeba dobrze udokumentowac, dlaczego na danym stanowisku nie moze pracowac miejscowy) Sa firmy, ktore placa bialym dziewczynom za udawanie sekretarek podczas spotkan i konferencji. Bo jak sie ma bialego, to znaczy, ze firma bogata i dobrze przedzie, choc na prawde wiekszosc takich firm istnieje wylacznie na wizytowce.

Bialy zarabia tez duzo wiecej niz miejscowy. Moze dlatego kremy “wybielajace” do twarzy robia tu taka kariere.

Jezeli chodzi o zycie towarzystkie, to dookola nas zawsze kreci sie jakis miejscowy “koles” PRujacy dla klubow i barow – neci darmowymi wejsciowkami, zeby tylko sprowadzic bialych na swoja imprezke – no bo w koncu znaczy to wtedy, ze klub dobry, skora bawia sie tu biali ekspaci. Wszedzie gdzie sie pojawia jest sensacja i nobilitacja.

Ale to nie zawsze dziala – czasami musisz zaplacic wiecej za wejscie, wlasnie dlatego, ze jestes bialy, bo wszyscy mysla, ze przywiozles tu ze soba wor kasy.

Tak samo w miejscach turystycznych – zupelna bialych dyskryminacja. Indusi wchodza do Taj Mahal za 20 Rs, my za 750!

Wszedzie gdzie pojdziesz i cokolwiek nie zechcesz kupic chca cie orznac na kase, wiec od poczatku zalecany trening targowania sie o wszystko ze wszystkimi. I cierpliwosci rzecz jasna ;)

Miejscowi sklepikarze z tego samego powodu obskakuja cie chmarami i zyc nie daja, wieszaja sie na tobie zebracy, a rikszarze zawsze wyklocaja o dodatkowe rupie obojetnie ile im dasz – dasz 20 , chca 30, dasz 50, chca 100 i tak dalej, litania nigdy sie nie konczy.

Jestes kontrolowany przez kazdy hotel, w ktorym sie zatrzymujesz – niby dla bezpieczenstwa, a policja miejscowa “musi” znac twoj numer komorkowy (Indie to kraj wybitnie policyjny, a spotkanie z nimi do przyjemnych nie nalezy)

Co chwila ktos zatruwa ci zycie swoim – Hi, which country? What’s your name?

Niektorzy glodni posiadania zagranicznych znajomych miejscowi beda cie przesladowac – szukac cie na FB czy skypie, a najlepiej starac sie zdobyc twoj numer, zeby wysylac ci terrorystyczne smsy w stylu “ tesknie za toba, kiedy zadzonisz?”, choc rozmawiales z nimi przez 10 min przypadkowo w centrum handlowym.

Takze jak widzicie zycie Bladej Twarzy na kontynencie azjatyckim jest dosc specyficzne, mozna sie z tego czasami smiac, czasami plakac, a najlepiej sie po prostu NIE PRZEJMOWAC.

I tyle na dzis…

czwartek, 11 lutego 2010

SZKLANAAAAAA POGODA!!!!!!!!!!!!


No i nie wiadomo skad i nie wiadomo jak i gdzie - nagle urwanie chmury. No moze nie tak nagle, bo juz rano, jak tylko wyszlam ze swojego nowego mieszkanka na ulice zorientowalam sie, ze niebo jakies takie "ciezkie". Jak to podaja przykladowo w podrecznikach angielskiego - jak nic IT IS GOING TO RAIN.
No ale,ze to w koncu Indie,a nie Polska, to zignoworowalam temat, myslac, ze to kolejny zimowy, szary dzien (choc niedawno pislam, ze u nas juz wiosna, wiosna - a no nie zawsze jak sie okazuje). Zreszta i tak nie mam tu parasola (tylko plaszcze przeciwdeszczowe foliowe cierpliwie czekajace na monsunowe ulewy)
No i masz - wychodze z roboty, robie zakupy, wsiadam do rikszy,a tu jak nie luuunie...
A kurcze do domu mam pod gorke, wiec moj rikszabaja sie nabiedzil pedalujac ciezko w ulewe. A ja za nim, i choc niby jakis tam daszek jest w tej rikszy (ale chyba raczej od slonca a nie deszczu w zamysle swym chroniacy), ale i tak do domu dotaralam zupelnie przemoczona, tak ze ubrania mozna bylo wyzymac. Zaplacilam za ten kurs 100 rupii, bo szkoda mi bylo faceta, caly mokry (normalnie ten kurs kosztuje 40 rupii) No ale jak to Baja, jak zawsze niezadowolony, fifty more, fifty more (zawsze to mowia obojetnie ile im dasz) Za tyle to moglam miec taxi!
Kolejne podeszczowe dni przyniosly znowu ochlodzenie i lekka mgle. Chwilowy powrot zimy - a tak sie ladnie zapowiadalo...

piątek, 5 lutego 2010

HINGLISH



Dzis, jako zem z wyksztalcenia lingwistka, cos o jezyku.


Jak powszechnie wiadomo, w Indiach uzywa sie setek roznych jezykow. Uznanych jako oficjalne przez konstytucje jest 18. Pierwszym jezykiem w Indiach jest Hindi, angielski zas, wbrew powszechnemu mniemaniu, dopiero drugim. Poza tym kazdy stan (bo warto wiedziec, ze Indie, to tak jak Stany Zjednoczone – federacja) moze w ramach wlasnej legislacji wprowadzic swoj wlasny jezyk jako jezyk oficjalny, obowiazujacy na terenie danego stanu. Bo Hindi jest tak na prawde jezykiem Polnocnych Indii. W Hyderabadzie na przyklad napisy na lotnisku bede rowniez w Telugu, w Kalkucie jest Bengoli itp itd. Czasami jezyki te sa zupelnie do siebie niepodobne i maja nawet rozne alfabety (Telugu bardziej przypomina alfabet gruzinski niz sanskryt)

Jak to mowia sami miejscowi – w Indiach jezyk zmienia sie co 100 km.



Ogolnie rzecz biorac wszyscy mieszkancy Indii powinni umiec komunikowac sie przynajmniej w Hindi. Oczywiscie jest to mit, bo poziom wyksztalcenia, zwlaszcza ludzi mieszkajacych na prowincji (choc nawet tak duzych miast jak Delhi tez to dotyczy) jest tak niski, ze graniczy z analfabetyzmem. Nie ma szans zeby wiesniak z polnocy porozumial sie z wiesniakem z poludnia.

Kiedy wybieralam sie w te podroz wszyscy mowili, ze tak tak, znasz super angielski to zawsze sie dogadasz w Indiach. Heh – nic bardziej mylnego. Tu czeka na ciebie cale grono rikszarzy, taksowkarzy, sklepikarzy, straznikow i sprzataczek, ktorzy wystawia na probe twoje lingwistyczne umiejetnosci (a jak wiecie ja ich troche posiadam)

W skrocie – ni ch….a sie nie dogadasz!


Oni beda trajktowac swoje i twoje “Niye Hindi. English, English” i tak ci nic nie pomoze. Ja to podsumowal jeden znajomy – wszyscy taksowkarze i rikszarze swiata produkowani sa na innej planecie a potem przysylani na ziemie, zeby skutecznie zatruc ci zycie.

Tak wiec nie obejdzie sie bez nauki paru podstawowych slow w hindi, zeby “skuteczniej” porozumiewac sie z miejscowym ludem, prostym, a niewyksztalconym:

A oto slowniczek slow magicznych (pisze tak jak slysze):

- Baja (bracie), Didi (siostro) – gdy zwracasz sie do kogokolwiek jak nie znasz imienia

- Sida (prosto) – jak chcesz zeby Twoja riksza jechala prosto

- Baj, Daj – gdy chcesz, zeby jechala w lewo lub w prawo

(tu nasuwa sie komentarz dla wladajacych angielskim, pieknie moim zdaniem oddaje sytuacje na indyjskich drogach:

Albo you Die albo Bye – znaczy say bye to your life – obojetnie czy skrecisz w lewo czy w prawo, wiec Bracie lepiej jedz prosto! – BAJA SIDA SIDA!

- eg czaj (jedna herbata z mlekiem i cukrem kupowana na przydroznym straganie)

- Tige, Acza – ok, dobrze

- Chalo – chodzmy!

- no I rzecz jasna Namaste na powitanie

-

Praktycznie to wystarcza trzy magiczne slowa: Tige, Acza i Chalo. Wystraczy raz przysluchac sie jak miejscowi rozmawiaja przez telefon:

Acza……acza……tiiiige……….tige………acza………tige,tige, chalo!

No i wszystko wiadomo.


No ale jak to jest z ta angielszczyzna tutaj? Oczywiscie ludzie wyksztalceni – klasa (kasta) srednia i powyzej, doskonale wlada angielskim, tak wiec w miejscu pracy z komunikacja nie ma wiekszego problemu…. no prawie…

Bo to co najczesciej nam tu serwuja to mieszanka Hindi i angliekskiego – taki Hinglish!

Poniewaz Hindi nie posiada wielu wlasnych slow opisujacych nowoczesne zdobycze techniki – np. Bottle albo computer, wiec te slowa beda zawsze angielskie. Czasami nawet cale zdania! Gdy kolezanka z pracy rozmawia z kims przez telefon to z mojej perspektywy wyglada to mniej wiecej tak:

Kumam, kumam,…????….nagle nic nie kumam, nic nie kumam,…..???? o znowu cos kumam, kumam, hej!… no nic nie kumam….


Lubia sobie Hindusi taka lingwistyczna skakanke zrobic. Hehe – najzabawniej jest gdy rozmawiaja tak miedzy soba w Twojej obecnosci i nagle z angielskiego przechodza na hindi, wielokrotnie wspominajac Twoje imie. I nie wiedziec czemu wszyscy wybuchaja przy tym smiechem – przerywnik muzyczy czy jak?


Choc jak wiecie angielski znam niezgorzej, wcale nie przeklada sie to zawsze na skuteczna komunikacje. Zwlaszcza z wyzej wspomnianymi osobnikami z innej planety. Wspominajac swoja kariere jako English teacher w korporacjach zawsze staralam sie jezyk uczniow mych wygladzic i uczynic wielce eleganckim – no wiecie, RP, Queen’s speech czy jak to tam nazywaja. Sama sie do niego rowniez stosujac.

Tu jednak liczy sie wylacznie prostota!

Zadne tam – Could have…. I would love if you could…

Chcesz herbate – mowisz one tee, nawet juz bez please, bo sie koles speszy

Chesz zeby rikszarz zawiosl ci tu i tam – straight, left, right, stop, money? (how much juz za trudne czesto)

Chesz zeby sprzataczka umyla podloge – floor, clean + nieodlaczny jezyk obrazkowy do tego

Im bardziej skomplikujesz swoja wypowiedz, tym mniejsze szanse, ze dostaniesz to co chcesz.


No i ostatnia rzecz mnie jako nauczycielke jezyka angielskiego bulwesrujaca. Brak form pytajacych. Najczesciej wystepuja one w formie zdan twierdzacych.

Wiec mamy oto taka konwersacje:

- “You have a key” – mowi do ciebie straznik

No dobra, myslisz sobie, mam, no i co z tego, przeciez wiem. A on stoi i sie gapi. Kiedy ty tam dumasz, czego on chce i co sie tak gapi, skoro wlasnie swierdzil fakt o twoim klucza posiadaniu, on czeka na odpowiedz. Bo to bylo pytanie!

Gdy z kolei ty pytasz, swoim na Gethinie Grammar in Context jezyku wycwiczonym:

- “Do you have a key?” (inwersja czasownika z uzyciem czasownika posilkowego – czyli po prostu gramatycznie rzecz biorac – Pytanie, z podwyzszona intonacja na koncu, zeby nie bylo watpliwosci)

- Cisza

- “Do you have a key?”

- Cisza

Teraz on z kolei gapi sie tepo na Ciebie, co ty chesz, skoro mowisz mu ze ma klucz, no ma, I co z tego.

BUT IT’S A QUESTION, A QUESTION GOD DAMN IT!


Last but not least – nie zapominajmy o akcencie – tu to juz jest caly wachlarz pomylek, nieporozumien i frustracji. Co by sie nie rozpisywac, a blogi znajomych ekspatow, ten sam los ciezki dzielacych promowac, odsylam do mojego ulubionego, jackowego “Butter vs Water” i o spelling mistakes, dla tych co po angielsku czytaja.


A na deser moje ulubione :

INDIAN E N G L I S H =


An Italian, French and Indian went for a job interview in
England .

Before the interview, they were told that they must compose a
Sentence in English with three main words: green , pink and yellow .

The Italian was first: "I wake up in the morning. I see the

Yellow sun. See the green grass and I think to myself, I hope it will be
A
pink day."

The French was next: " I wake up in the morning, I eat a yellow
Banana, a green pepper and in the evening I watch the pink
Panther on TV.



Last was the Indian: "I wake up in the morning, I hear the phone

"
green green ", I " pink " up the phone and I say " Yellow "


No i wszystko wiadomo.

środa, 3 lutego 2010

IDZIE LUTY ROZZUJ BUTY




No chyba wreszcie moge zaryzykowac stwierdzenie, ze polnocnoindyjska zima minela. Bylo ciezko, wytrzeslo mnie niezle w tym zawilgoconym mieszkaniu, nie raz szczekalam zebami w nocy przytulajac termofor. Ale jak powiedzieli - po Dniu Republiki 26go stycznia bedzie juz lepiej. Oczywiscie nie uwierzylam, bo jak mantre powtarzali, ze do konca zimy juz tylko tydzien, max. 10 dni, ale ta wersja wcale nie zmieniala sie z uplywem czasu. Ale tym razem bylo inaczej. Zaraz po powrocie z wojazy do Shimli i Varanasi, korzystajac z okazji, ze byl to dlugi weekend, rzeczywiscie dalo sie odczuc znaki "odwilzy":
- dalo sie chodzic po mieszkaniu na krotki rekaw bez przeklinania pogoday i spieszenia do lozka
- dalo sie nawet chodzi po mieszkaniu w sandalach bez obawy o odmrozenia
- dalo sie wyjsc spod prysznica bez sprintu do lozka
- dalo sie po wyjsciu spod prysznica nie grzac od razu po suszarke do wlosow w obawie o paraliz nerwu twarzowego (do ktorego chyba raz bylo mi blisko ale skonczylo sie tylko na mega migrenie)
- dalo sie spac bez termofora, wystarczyla ciepla herbata na rozgrzewke
- da sie wreszcie chodzic do pracy bez kurtki , siedziec przy kompie bez rekawiczek i wylaczyc nasza pokojowa farelke
- no i da sie jakby to powiedziec - wreszcie na dworzu "ryj opalic"
Jednym slowem - wiosna, wiosna, wiosna przyszla. Potrwa pewnie w sumie ze 3 tygodnie, bo juz tu zapowiadaja upalne lato. Pewnie jeszcze nie raz je przeklne, ale narazie sie ciesze, ze juz marznac nie musze :))))
Wiem jak perwersyjnie brzmi to co tu wypisuje, jak herezje niemalze, bo u was sniezne zawieruchy i siarczyste mrozy. Czasami to i Wam zazdroszcze tej prawdziwej zimowej aury, ktora sie przeciez w Polsce ostatnimi czasy wcale tak czesto nie zdarza. Bo pewnie nastepna zima, ktora juz na kontynencie europejskim mam zamiar spedzic, bo drugiej indyjskiej z pewnoscia nie przezyje, chyba ze wyprowadze sie na 6 tygodni na Goa, pewnie ta nastepna zima znowu bedzie oczarowywac nas blotnista chlapa i sniegiem z deszczem co najwyzej. I ... babki strzeli, bialych swiat znowu nie bedzie.