Szukaj na tym blogu

piątek, 17 września 2010

HOME SWEET HOME?

16 września, mija 7 czy 8 tydzień od kiedy jestem w Polsce i można powiedzieć, że na dobre się już zadomowiłam. W mieszkaniu mini remont wre, w eter ruszyły dziesiątki CV, parę spotkań już za mną, większość z Was już zdążyła mnie obejrzeć na żywo i w kolorze, tych, którzy jeszcze nie zdołali przepraszam z góry za niedopatrzenia.
Ten powrót przebiega znacznie spokojniej. Jak pamiętacie podczas mojego parodniowego pobytu w marcu nie bardzo łapałam kontakt ze światem przez pierwsze dni. Szare ulice, szarzy ludzie, nieśmiało zaczynająca się wiosna, bezlistna i nadal brudna po zimie. Gdzie moje kolorowe sari?! Gdzie moje riksze, gdzie moje krówki i świnki?! Gdzie kolorowe stoiska z owocami, wiankami kwiatów, przydrożne kapliczki?! Gdzie to życie, kolorowe życie na ulicach?! Tu tak szaro, buro, nijako. Na głowach mohery, na nogach gumowce.
Reversed cultural shock, jak to mądrze nazywają. Jak już się przywyknie do nowej rzeczywistości, ciężko jest wrócić do innej, nawet swojej, tej z której się przybyło. W nowej zostali nowi przyjaciele, którzy też tęsknią, piszą – Wracaj! W starej witają starzy, za którymi ja z kolei tęskniłam. W głowie nadal czas indyjski budzący mnie o 5 rano, bo tam już przecież prawie 10. Trwało to dobrych parę dni zanim znowu powróciłam nie tylko ciałem, ale i duszą, do Polski. Potem z kolei, wraz ze zbliżającym się powrotem, niechęć do kolejnego pakowania się i opuszczania rodzinnych progów. No tak to już chyba jest z takimi wyjazdami – zawsze coś się traci, zawsze coś się zyskuje.
Ale bez smucenia, pamiętamy jak było w marcu, a było tak:





Powrót, można powiedzieć już bezpowrotny, był dużo łagodniejszy. Może już tak tęskniłam za domem? A może miałam już zupełnie dość? A może też Indie mnie dosłownie wykopały tym ciężkim zatruciem, więc za czym tu tęsknić. Tam strugi deszczu, burze i zawieruchy. Tu słoneczko, lato w pełni, spotkania towarzyskie, wakacyjny klimat, ukochane żagle. Za czym tu tęsknić, do czego tu wracać?

Tak sobie właśnie myślałam, aż do zeszłego tygodnia, kiedy przyłapałam się na tym, że już od paru godzin (a była już północ) surfuję po necie, a dokładniej po YouTubie i oglądam łapczywie wszystko z „Indian”, „Punjabi” albo „Bolly” w nazwie. Ja i Bolly?!!!
Przecież ja nigdy nie miałam nic z tą estetyką wspólnego. Próbowałam raz oglądać film bolly, przed wyjazdem i nie zdzierżyłam. A teraz?!

Jednym słowem złapała mnie nagła nostalgia. Za moimi Indiami, które niby są tak blisko, a jednak tak daleko. Wydaje się, że w niepamięć poszły zatargi o cenę rikszy, wykłócanie się z taksówkarzem o to, gdzie ma jechać, zatruwanie się śniadaniem… Zostały tylko wspomnienia kolorowego, fascynującego życia, ciekawych ludzi poznanych na szlaku i smaku świeżej kolendry dodawanej do dosłownie wszystkiego.

… aż do dziś!

Czwartek wieczór. Wizyta w salonie Orange.
Cel? Nie działa przeniesiony numer z Ery to Orange (albo Orżnij, jak kto woli) abonamentu, który działać powinien.
13:30 Pierwszy telefon na infolinię. Tidididi… muzyczka leci, wraz z nią moje złotówki z kredytu Skype, bo komórka przecież nie działa. O – mówią, że zadziała o 15:30. Ok.
16:01 Drugi telefon na infolinię. Dłuuuuuga muzyczka, Shakira odsłuchana chyba z 10 razy. Numer mojej nowej karty SIM, coś z nim nie tak, umowa nie przeszła, bla, bla, bla. Nie pomogą mi, muszę iść do salonu.
18:30 Wchodzę do Salonu Orange. Plac Konstytucji. 12 osób przede mną. Czas zabijam lekturą. O, moja kolej. Pani konsultantka cała na czarno. Wdzianko czarne, włosy czarne, rzęsy czarne, oczy czarne, wszystko czarne. Wiadomości też czarne.
CZARNA PANI: „ Umowa nie została przyjęta przez system, nie znam przyczyny, może to potrwać do 7 dni, trzeba uzbroić się w cierpliwość.”
JA: „Ale ja nie mogę… bo przez nogę… co mnie to obchodzi… ja muszę już, ja nie mogę być odcięta, trzeba było wyznaczyć datę przełączenia po tych 7 dniach, przecież mi się nie spieszyło…” i tak dalej i tak dalej, wygłaszam swoją litanię wkurwionej klientki. Żeby mnie nie olała. Skutek - ekspresowy teleport na drugie piętro do Pana Konsultanta, który zlecenie przyjmował w poniedziałek. W końcu to niech on się martwi.
PAN KONSULTANT „ No to taki przypadek jeden na tysiąc, niestety 7 dni trzeba czekać, nie bardzo mogę nic poradzić”
JA: powtarzam litanię
ON: UWAGA UWAGA ----- I AM SORRY!!!!
JA: „To nikt nie będzie się mógł do mnie dodzwonić przez ten czas?”
ON: „No chyba nie, bo ja dzwoniłem do Pani na ten numer, żeby Pani powiedzieć, że umowa nie weszła, ale nie mogłem się dodzwonić (!!!!)”
JA: „ Jak Pan miałby się dodzwonić skoro karta SIM, która mi daliście, nie działa?”
ON: „ No właśnie nie wiem”
JA: „To co ja mam zrobić, żeby mój numer stary zadziałał jak najszybciej, ERA już mnie odcięła. Można przywrócić mnie do ERY na parę dni?”
ON: „ No raczej nie.” I AM SORRY!!!!! Cierpliwości!!!!!!
Ach Panie Konsultancie Kochany, no nie wiem co mam robić. Czy mam Pana dalej opie…..lać, czy mam Pana całować i w niebogłosy się śmiać i ze szczęścia skakać? Indie, znowu jestem w Indiach, HUUURAAAAA!!!! Czyli znaczy, że jak się nie da, to się da.
ŁUP!!! Pięścią w stół. Panie Konsultancie, ja tu Panu nie przepuszczę!!! I ja się stąd nie ruszę, dopóki on nie zadziała! Standardowy chwyt stosowany w Indiach – od prośby do groźby. A godz. 20, czas zamknięcia salonu bliska. Nad Panem Konsultantem wisi groźba nadgodzin.
45 minut, parę telefonów, nowa podpisana umowa i wydana nowa karta SIM póżniej… Ot działa, wszystko działa, mój stary dobry, wszystkim dobrze znany numer działa!!! I widzi Pan, Panie Konsultancie – WSZYSTKO SIĘ DA!!! Dziękuję Panie Konsultancie z New Delhi rodem, hehe, do rychłego.
19:55 – zatrzaskują się za mną drzwi do salonu Orange. Jeszcze dostałam w nagrodę pakiet darmowych minut na dzwonienie po 18 na 9 miesięcy. No nic tylko żyć nie umierać! Chyba im podaruję i nawet reklamacji nie wyślę.
A propos - przyczyną braku aktywacji był brak jeden cyferki gdzieś tam. Ach ta wszechobecna biurokracja-technokracja.

O i takim sposobem kończę tego bloga mojego indyjskiego. Kończę i nie kończę zarazem.
Dziś milkną słowa, a przemawiają dźwięki i obrazy, więc prosimy się nie rozłączać!

Będzie SAME SAME BUT DIFFERENT.

P.S. A jeżeli Wam lektury brak by było zapraszam na www.itstotallygoingonmyblog.wordpress.com

niedziela, 25 lipca 2010

POZEGNANIE Z INDIAMI


Środa 21 lipca 2010, mój ostatni dzien w Indiach. Padam po bieganine dnia poprzedniego, kiedy to dotarcie z Polnocnego Delhi do Gurgaonu (35km) zajęło mi 4.5 godz! ( z czego polowe i tak przejechałam metrem) Ale odebrałam dlugo wyczekiwany list referencyjny od firmy, w ktorej zakończyłam prace UWAGA – pod koniec marca!
Na dzien ostatni zaplanowałam zakupy pamiątkowe, ostatnie pakowanie, wazenie bagazu itp. A jak mnie Indie pożegnały? Cytujac jednego ze słynnych filozofow XX wieku – SHIT HAPPENS!

Czegos takiego to slowo daje nigdy jeszcze, nawet w Indiach ,nie przezylam, choc moje gastryczne opowieści staly się już słynne. Lezac skrajnie odwodniona na hotelowym lozku pod tnącym wilgotne powietrze wiatrakiem zastanawialam się – co mnie tak na koniec rozłożyło. Opcje byly dwie:
2 dni temu zamówiłam na sniadanie jajka sadzone w moim tybetańskim hotelu na Majnu-ka-Tilla. Podano mi delikatnie mówiąc lekko niedosmażone. I co? Pomyslalam – cholera, salmonella albo cos – nie jedz! I zjadlam. A dzien pozniej w KFC uraczono mnie Pepsi z lodem. Pomyslalam – Nie pij! I wypilam!
No i dostalam za swoje, choc nigdy, przenigdy nie wykończyło mnie jedzenie w najgorszych, zdawaloby się najbrudniejszych knajpach.

Lezac tak bezwładnie z metlikiem w glowie i pijac ORSy zastanawialam się co dalej – jak wsiąść do samolotu na 15 godz. z mega biegunka. Zaiste, takiego od Indii pozegnania się nie spodziewalam…

Lezalam tak i powoli dochodząc do siebie po łyknięciu zaleconych przez tybetanska pielęgniarkę lekow myślałam o tych 9 miesiacach, które spędziłam tu, w kraju nad Gangesem.

Można powiedziec, ze czulam nadal pewien niedosyt… bo nie bylam przeciez jeszcze w tylu miejscach: nowoczesnym Bombaju (bo czas na wycieczke tam ukradl nam szpital), Kalkucie (bo było nie po drodze), ruinach Hampi w Karnatace (bo za pozno się zorientowaliśmy) , erotycznej świątyni Kajuraho (bo slabe polaczenie), kaszmirskim Srinagarze (bo przestraszyly nas zamieszki), dolinie Spiti (bo na wyjazd tam już nie mialam sily). Bo nie zrobilam tylu rzeczy – nie poszlam na kurs medytacji, ani nawet na dłuższy kurs jogi, choc joge uwielbiam jeszcze z Polski.

Z drugiej jednak strony mialam już kompletny przesyt– mialam już dosc hinduskiego jedzenia, nic tylko tuczacy ryz z czyms tam, po dziurki w nosie ciągłego przemieszczania się (czasami cale dni i noce spedzane w pociagach i autobusach), tych nagabujących sprzedawcow, oszustow, oszukańców, gapiących się na mnie facetow, trąbiących samochodow, brudnych zwierzakow, szalonych kierowcow, zarobaczonych hoteli…

Do tego dodajmy jeszcze tesknote za domem – za rodzina, przyjaciółmi, znanymi miejscami, polskim jedzeniem, wyjsciem na prawdziwa kawe, pojsciem do kina, do galerii, teatru (bo tu nikt nie wie co to teatr – dla nich to kino), pojezdzeniu bezpiecznie na rowerze, pospacerowaniu w parku, gdzie nie spia bezdomni i robotnicy, pojsciem na basen…
Iscie wybuchowa mieszanka.

Gdy jechałam na lotnisko w nocy patrzylam po raz ostatni na delhijskie ulice – mimo poznej godziny nadal przepelnione ludzmi i zwierzetami. Trabiacymi samochodami. Będę troche tesknic za ta chaotyczna, ale jakze tetniaca zyciem atmosfera. Pamietam jeszcze, jak upajalam się nia 9 miesiecy temu. Dzis już mnie nie dziwi, ani nie zachwyca, ani nie przeraza. Po prostu jest, a ja razem z nia. Po już się do niej przyzwyczailam i w nia wzrosłam, choc za paręnaście godzin wyladuje w zupełnie innej rzeczywistości. I choc teraz mam jej serdecznie dosyc, bo co chwila ktos na nas trabi, pakuje nam się pod kola i całość smierdzi delhijskim siarkowodorem, to wiem, ze jeszcze nie raz za nia zatęsknię…

Ania Krawczyk
W Indiach 31.10.2009 – 22.07.2010

poniedziałek, 19 lipca 2010

MOJA DHARAMSHALA



Ostatnie tygodnie, bo dlugim, trzymiesięcznym i meczacym podróżowaniu odpowczywalam w Dharamshali, a zaby było scislej – w McLeod Ganj – siedzibie Dalaj Lamy i tybetańskiego rzadu na uchodztwie. Siedziałam sobie w moim mikrospokopijnym pokoiku za 100 rupii i przez pierwszy tydzień powaznie się leniłam – ksiazka, spanie i spacery po okolicy. McLeod Ganj ma bowiem te zalete, ze można tu odpocząć od Indii. A ja już odpocząć musiałam. Oczywiście nie dotarlam tu bez przygod – z autobusu Delhi-Dharamshala, na który kupiłam na prawde drogi bilet usiłowano mnie wyrzucic twierdzac, ze nie ma mojej rezerwacji. W koncu jednak wyladowalam na szarym koncu i wytrzęsłam się przez te 12 godz jazdy kiedy z klimy mialam tylko tyle, co kapiaca z sufitu woda. Ale dotarlam. Mieszkałam w bardzo milym hoteliku Ladies Venture, który bardzo polecam.
W McLeod Ganj można sobie bardzo skutecznie odpocząć, zwłaszcza od nagabywajacych Hindusow. Jest tu co prawda troche Kaszmirczykow, ale to tez inny sort. Nie sa tak nachalni, choc znani z prob podrywania każdej ladniejszej, bialej dziewczyny. I często im się udaje, bo Kaszmirczycy sa bardzo przystojni.
Poza tym dookoła sami Tybetańczycy i pyszne, tybetańskie jedzenie.
Można tez powiedziec, ze McLeod Ganj jest swojego rodzaju przekleństwem – nigdy nie zaczynaj podrozy od tego miejsca bo…. zostaniesz i dalej już nie pojedziesz. Poznalam wielu takich turystow, co siedza tam już od miesięcy i już planuje rychly powrot, bo zbliza się koniec ich wizy. Oczywiście to za sprawa klimatu jaki panuje w McLeod Ganj – wszedzie zdjęcia Dalaj Lamy, spokojni Tybetańczycy, którzy choc handluja pamiątkami nigdy nie chca ci nic wscisnac na sile. I mnóstwo rzeczy do roboty. Jak wspominałam swoje dosc nudne zycie w nowoczesnym Gurgaonie teraz chyba od razu pojechałabym do McLeod Ganj.
Przez pierwszy tydzień glownie chodziłam do kina nadrobic troche zaległości. Jak ja dawno nie bylam w kinie! To było co prawda male z obgryzionymi siedzeniami, ale kino. Potem zrobiłam 5 dniowy kurs masazu ajurwedyjskiego. Sama się przy tym niezle zrelaksowałam, bo kurs masazu poza masowaniem uwzglednia sporo bycia masowanym..hmmmmm.
Skoczylam tez oczywiście na joge, jak można być w Indiach i nie spróbować tu jogi? (pierwsza proba była w Kerali) Shantiiiii, Shantiiii, Shantiiiii. Nauczyciel był dosc zabawny – z sesji pamiętam jego ciagle powtarzane slowa – joga class good feel, enjoy feel, happy feel. I tak było, choc nie bardzo odpowiadala mi puszczona do tego skoczna hindi-muzyczka.
Potem, 6go lipca były 75. urodziny Dalaj Lamy i wszystko zostalo zamknięte, a cala populacja miasta próbowała zmieścić się w kompleksie świątynnym by podziwiac uroczystości. Niestety lalo niemlosiernie (nie tylko tego dnia zreszta) i mnie deszcz przepędził po pol godzinie. Milo jednak było choc przez chwile opatrzeń na serdeczne oddanie i milosc, jaka Tybetańczycy i nie tylko zreszta, bo było tez sporo tursytow, darza swojego lidera.



W kawiarni Peace Cafe codziennie zajadałam się pysznymi, tybetańskimi przysznosciami – zwłaszcza zupa z Momosami ( richose).Postanowiłam tez ukończyć kurs gotowania potraw tybetańskich, na co nawet dostalam certyfikat - ze umiem kleic momo, ugniatac tybetańskie chleby i kroic rozne rodzaje klusek do tybetańskich zup – thentuka i thukpy. Wiec już wkrotce, po powrocie, będę musiala przetestowac, czy jeszcze te nauki pamiętam – Zapraszam!
Mialam tez wreszcie okazje pogadac troche po polsku – spotkałam tu Magde z Gdanska, która jest już w podrozy po Azji od 10 miesiecy i można powiedziec, ze dopiero nie dawno przekroczyla polmetek i niedługo leci do Indonezji. W McLeod opiekowala się od praie miesiąca malymi, tybetańskimi dziecmi w przedszkolu.
Ale jednym z ciekawszych doświadczeń były woluntarystyczne lekcje angielskiego i w ogole wszystkie okazje do rozmow z Tybetańczykami na temat Tybetu i jego sytuacji politycznej. Zdziwic się można na prawde, jak wielu z nich chetnie opowiada, wielokrotnie o bardzo traumatycznych przejsciach, często z uśmiechem na twarzy choc na pewno z gorycza a glosie – w koncu przeprawiając się przez wysokie gory do Indii zostawili za soba swój kraj i rodziny. Wielu tu z takiej podrozy nie dotarlo, wielu cierpialo na odmrożenia.
A najbardziej wzruszające sa historie byłych więźniów politycznych, których tez tu można posłuchać. I się wzruszyc. Jednym z nich byl Sonam Dorje.
Sonam urodzil sie w Tybecie w rodzinie Nomadow i widzac niszczycielska sile chinskiego rezimu, w wieku 20 lat wystapil przeciwko niemu - w protescie przeciwko przymusowej sterylizacji kobiet. Za to trafil do wiezienia na 13 lat. Tam cierpial tortury: bicie, pozbawianie snu, trzymanie miesiacami w smierdzacym ekstrementami karcerze, glodzenie...
Gdy wyszedl z wiezienia malo kto, wlaczanie z najblizsza rodzina byl w stanie go poznac. Niedlugo po zakonczeniu kary postanowil opuscic rodzine, dla ktorej czul sie zagorzeniem ze wzgledu na swoja przeszlosc. Probowal pracowac w Lhasie, ale policja nie dala mu normalnie zyc. W koncu, w 2007 wraz z innymi uciekinierami przedostal sie do Indii, gdzie o swojej historii mog opowiedziec jego Swietobliwosci. Potem zalozyl fundacje Lerning and Ideas for Tibet, gdzie nowoprzybyli uciekinierzy mogli uczyc sie angielskiego. Obecnie jedzie do Francji by tam opowiadac swoja historie.
A jego historie znajdziecie na http://learningandideasfortibet.org/1-about-LIT/
\
No i wreszcie, co widac zreszta, mialam czas na pisanie tego bloga, który poszedł w odstawke podczas podróżowania. Zupełnie nie było na to czasu. Teraz za to mogę się z Wami dzielic na spokojnie roznymi spostrzeżeniami, choc tak jak mój wyjazd nieuchronnie zbliza się ku koncowi (jutro poznym wieczorem jade już na lotnisko), tak i ten blog tez powoli się konczy. Choc Indie to kraj tak, można powiedziec, „stymulujący”, ze pewnie można byloby pisac o nim w nieskończoność. No ale kiedys ta cezura musi być.
Bo jak napisalby Sapkowski – „Cos się konczy, cos się zaczyna.”

ALE JAZDA!



Nie zawsze jednak bylismy pasazerami. Mielismy również okazje poczuc na wlasnej skorze co oznacza – włączyć się do ruchu w Indiach. Na Goa wynajęliśmy skuter, by z plazy Palolem na południu przejechac na polnoc (bo Goa cale szczescie jest malym, a wrecz mikroskopijnym stanem), zwiedzając po drodze stolice i Old Goa.
Rano wskoczyliśmy na nasza maszyne by odnaleźć autostrade prowadzaca przez Goa az do Bombaju – Highway 17. Bardzo dobrze przedstawiala stan idyjskich drog. Bo autostrada to po prostu zwykla droga – po jednym pasie z każdej strony, która dopiero od Madgaonu się nieco poszerzyla. Wczesniej wasko kluczyla po okolicznych wzgorzach wśród palm. Dobrze wiedziec, ze w takim razie my w Polsce tez mamy duzo autostrad, jeżeli liczyc, ze taki standard drogi za wlasnie autostrade się zalicza.
Z początku szlo dosc gladko, bo tez wyruszlismy na tyle wczesnie, ze ruch był maly. Jednak zwiększał się z kazda godzina i na trasie robilo się, można powiedziec, coraz ciekawiej.
Podstawowym zagrozeniem dla każdego kierowcy sa przede wszystkim autobusy (już pisałam o rajdowych zapedach indyjskich kierowcow) i ciężarówki. One zawsze maja pierwszenstwo, z dwoch powodow – bo sa duze i… sa duze.
Tak oto doszliśmy do pierwszej zasady ruchu drogowego w Indiach – pierwszeństwo ma zawsze ten wiekszy.

Na jezdni robilo się coraz ciasniej i wtedy wlasnie odkryliśmy odwieczna tajemnice trabienia. Po co oni tu tak ciagle trabia? Tak jak podejrzewałam wczesniej sluzy to poinformowaniu wszystkich dookoła co robisz – skrecasz – trabisz, wyprzedasz – trabisz, wymijasz – trabisz. Bo tu nikt, absolutnie nikt nie patrzy w lusterka. A kierunkowskazy to wynalazek nieznany. Będą skręcać ci przed nosem w nieprzewidzianych kierunkach. Ktos z bocznej drogi chce włączyć się do ruchu – trab bo on na pewno wjedzie ci pod kola. A może być wiekszy od ciebie.
Druga zasada – cokolwiek robisz – trabisz!



Samemu jednak patrz w lusterka i ogolnie za siebie. Po wszyscy dookoła trabia. Skad niby masz wiedziec, ze akurat na ciebie. A może cie akurat ktos wyprzedza? Pędzący autobus lub ciezarowka. I nigdy nie ufaj zielonym światłom i znakom, nigdy nie wiadomo co może wyskoczyc – bo w Indiach sygnalizacja drogowa raczej tylko „sugeruje” co powinni robic kierowcy. Nie wydaje się jednak, żeby ktokolwiek traktowal ja powaznie. Pamiętaj o tym również jako pieszy.
Bo trzecia zasada mowi – w Indiach cokolwiek się rozpędziło się już nie zatrzyma.

A siedząc na skuterze, motorze, czy rowerze – trzymaj nogi i rece przy sobie. W Azji ludzie lubia bliskość i chyba najwyrazniejszym tego przejawem jest bliskość na drodze. Gdy będą cie mijac, to prawie będą się o ciebie ocierac (z tego samego powodu nigdy nie wolno wytykac rak przez okno w autobusach) co jest oczywiście szalenie niebezpieczne. Chodzenie pieszo po ciemku przy waskiej drodze w Indiach to praktycznie samobójstwo. W Kerali wielokrotnie widziałam, jak nasz autobus, pędzący przynajmniej 80 km/h o wlos mijal przechodniow czy rowerzystow.
Czwarta zasada – wszyscy chca się do ciebie przytulic. Nie zawsze możesz to przezyc.

Do tego jeszcze dochodzi cala rzesza szaleńców, którzy w ramach skracania drogi jada pod prad. I to nawet na autostradach. Sami raz się przejechaliśmy ze znajomym, który tak chciał sobie skrócić droge i o malo nie rozjechal policjanta. Pokrzyczeli na siebie i skończyło się na lapowce niecale 200 Rs!!! To tez wyzwanie dla pieszych – trzeba mieć oczy dookoła glowy, bo nigdy nie wiesz co się wyloni z drugiej strony. Do tego dochodza jeszcze w miastach zwierzaki, które laza sobie beztrosko w te i wewte. Jednym slowem…
Zasada piata – bądź zawsze czujny bo droga w Indiach to czysty chaos.
Wszystkie inne zadasy poza wymienionymi wyzej sa po te, zeby je lamac.


Widac jednak, ze wladze wzięły się do prob zdyscyplinowania kierowcow. Glownie przez „przydrozna”, rymowana propagande. W wielu miejscach stoja znaki z pouczającymi sloganami, które pieknie obrazuja glowe bolaczki indyjskiego ruchu drogowego.



Speed is the knife that cuts the life
Oj tak, ludzie lubia tu przycisnac pedal gazu. Choc w miastach nie jest tak najgorzej, wydaje się jezdza względnie wolno, bo tez kroki nie bardzo pozwalaja na szybsza jazde. Za to na autostradach już sobie każdy folguje, zwlaszzcza ciężarówki i autobusy, ale ludzie na skuterach czy motorach tez. Jedni padza wrecz jak szaleni, choc z przodu trzymaja dziecko. Inne wariacje pouczających wierszykow i rymowanek na temat prędkości to: „Better late than never”, „Hurry is worry”, „Adventure thirlls, Speed kills” czy moje ulubione „Better be Mr Late than Late Mister”.

Don’t be a hell mate, wear a helmet

Dla wszystkich uzytkownikow dwusladow. Wedlug przepisow w Indiach tylko kierowca ma obowiazek nosic kask. A i tak nawet wielu kierowcow ten nakaz ignoruje – w koncu można dac policjantowi 50 rs i będzie z glowy. Może z glowy, ale glowe w takich warunkach jakie panuja na drodze tez latwo stracic. Nikt jednak nie zdaje się tym specjalnie przejmowac. A motor, bardzo popularny srodek transportu w Indiach, to pojazd dla calej rodziny. Widywałam i po 4-5 osob jadacych na jednym motorze – tatus prowadzi, mamusia z tylu, miedzy nimi dwojka średnich dzieci, a najmłodszy berbec na baku trzyma się kierownicy. I kask ma co najwyżej tatus,a często i nie zawsze (oczywiście nie musze mowic, ze w zyciu nie widziałam w samochodzie fotelika dla dziecka) Widziałam tez kierowcow z kaskami zalozonymi do polowy!!! A pasażer to już w ogole jest zupełnie igonorwany. Zawsze przy wypożyczaniu motoru czy skuteru musieliśmy się z Casprem wykłócać i dodatkowo placic za kask dla mnie, bo przeciez obowiązkowy jest tylko dla kierowcy. A bezpieczeństwo pasażera to co? Przeciez na wypadek narazony jest w takim samym stopniu jak kierowca. Nie rozumiem tej logiki. A oni mojej tez nie.
Bo przepisy to przepisy.

Peep, Peep, Don’t Sleep.
W Indiach chyba nie ma zadnych standardow odnośnie czasu spedzanego za kolkiem. Gdy dopytywaliśmy się o bus z Manali do Lehu okazuje się, ze 14-18 godz. jedzie jeden kierowca. Po trudnej, niebezpiecznej, gorskiej drodze. Na wyrazane przez nas obawy reakcje były zawsze te same – nasi kierowcy sa do tego przyzwyczajeni. No może, ale jednak ludzki organizm ma swoje limity. Spotkałam raz Niemaca, który opowiedział mi mrazaca krew w zylach historie. Gdy jechal ze Srinagaru do Lehu, również gorska, trudna i dluga droga. A kierowca miedzy jednym kursem a drugiem (oba ok. 14-18 godz.) spal 4 godz. I majac powieki na zapalki wsiadl znowu za kolko po czym grzal jak szalony raz ledwo wyhamowując przed przepascia. Bo liczy się kasa – trzeba szyciej, szybciej, bo nastepni czekaja, nastepny kurs, kasa, kasa.

Driving risky after whisky

To moim zdaniem chyba najpowazniejszy problem jaki tu w Indiach maja w ruchu drogowym. Oczywiście prowadzenie po pojanemu jest zabronione, ale zawsze można się wykupic. Sama nie wiem, jak policja drogowa może być tak skorumpowana?! U nas może tez nie jest z tym najlepiej, ale tu to po prostu wystarcza jakies smieszne pieniadze. Żeby jakies wielkie sumy brali, ale oni potrafia się zadowolic 100 Rs wrecz, czyli niczym. Czyli musze to robic po prostu dla zabawy, albo z głupiego przyzwyczajenia.


A ludzie pija i to duzo. Normalnie wsiadaja do samochodu, jada na impreze, a kierowca pije tyle samo albo i wiecej niż reszta, a potem wszyscy wsiadaja do samochodu i jada do domu. Dla mnie po prostu nie do pomyslenia. W piatkowe i sobotnie wieczory spokojnie można powiedziec, ze większość kierowcow na drodze będzie na bani. I kompletnie nie mam pojecia jak w tym stanie cokolwiek widza, bo w Indiach wszyscy oślepiają się nawzajem jeżdżąc na dlugich. Przez te 9 miesiecy nie doszlam dlaczego.
Do tego wszystkiego sam stan drog nie ulatwia prowadzenia jakichkolwiek pojazdow. Dziury, wyrwy, koleiny, rozwalone chodniki, rozwalone wysepki ( bo jak gdzies nie ma jak zawrocic to ludzie rozbieraja przedzielenie drogi – robia wyrwe i już mogą zawracac)
Do prawy sama nie wiem jak to wszystko tu funkcjonuje.

Czy sa dobrymi kierowcami? I tak, i nie.

Nie – bo jezdza wlasnie jak napiaslam wyzej.
Tak – bo na pewno na drodze sa przygotowani na wszystko – od pędzącej pod prad ciężarówki, do pakujacej się pod kola krowy.

Czy sa wypadki ? I tak i nie.

Nie, bo jak na takie natężenie ruchu wydaje mi się, ze jest ich duzo, ale nie duzo wiecej niż u nas. A warunki drogowe sa o niebo trudniejsze. Pamiętam jak wybraliśmy się na wycieczke na Rohtang Pass – przelecz niedaleko Manali, 3500 m.n.p.m. Latem, w sezonie wakacji szkolnych, wjeżdża tam ok. 1500 samochodow dziennie. Po waskiej, gorskiej drodze, często nad przepaściami, na koncu zasypanej śniegiem. I to, ze ktorys z nich nie spada każdego dnia mi wydaje się przeczyc zarówno prawom fizyki, jak i statystyki. Zwłaszcza, ze większość z nich pedzi, wyprzedza na zakretach lub w innych, niebezpiecznych i waskich miejscach i ogolnie – kusi los.
Tak, bo jednak słyszy się czasami o wypadkach. Sama wczoraj po drodze powrotnej z Dharamshali do Delhi widziałam na autostradzie przewrocona ciężarówkę z betonowymi klocami. A w nia udarzyla osobowka. I na drodze leżał jeden trup.
W Nepalu widac szkielety autobusow i ciężarówek w jarach, które nie wyrobily z hamowaniem.
Z kolei innym razem gdy jechaliśmy taksowka w Delhi widziałam, jak faceta który wyskoczyl na droge z autobusu potracil samochod. Kierowca nawet się nie zatrzymal.
Na autostradzie z Delhi do Gurgaonu, którędy sporo ludzi dojeżdża codziennie do pracy podobno ginie 8 osob dziennie.
Do tego ciekawa jestem ilu ginie motorzystow czy przechodniow. Ci to już w ogole nie maja szans.
Jazda motorem – Rogal Enfieldem po bezdrożach Ladakhu okazala się dla nas wieksza przyjemnością niż walka o zycia na Goa. Duzo mniejszy ruch, glownie wojska. Często pędziliśmy zupełnie sami przez drogi przez pustynne regiony z pieknymi widokami na ośnieżone szczyty. I grozilo nam co najwyżej zlapanie gumy.

... AND I RIDE, AND I RIDE, AND I RIDE



Tym razem troche o transporcie lokalnym – bo zanim zaczelam na dobre podróżować, to wlasnie na niego bylam glownie skazana. Do pracy, z pracy, ze sklepu, do sklepu.
Zwłaszcza w Gurgaonie nie było lekko, bo tam system transportu publicznego nie istnieje, kursuja tylko prywatne busiki, samochody, taksowki i oczywiście riksze – symbol Indii.

Riksza
Zaraz po przyjezdzie okazalo się, ze samochod firmowy, który miał mnie i inne stazystki przywozic i odwozic do pracy, zostal skradziony. Przez pierwsze dni jeszcze podrzucali nas do pracy współpracownicy, ale i to szybko się skończyło. Może zreszta dobrze, co za duzo to nie zdrowo. W każdym bądź razie nie zostalo nam nic innego, jak radzic sobie samemu – czyli dojeżdżać do pracy rikszami – czyli budka z baldachimem przyczepiona do roweru. Bo jakims czasie się przyzwyczaiłam, ale musze powiedziec, ze nie jest to mój ulubiony srodek transportu – na dziurawych drogach trzesie jak cholera, pod gorke z kolei jedzie się tak wolno, ze chyba szybciej byloby zejsc i isc na pieszo. I do tego realtywnie drogi, bo 10 Rs/km, czyli tyle samo jak taksowki. Oczywiście nie zapomnie nigdy swoich pierwszych przejażdżek do pracy – zwłaszcza w czesci autostradowej – jedziemy sobie spokojnie droga do ronda, a potem mój rikszarz jakby nigdy nic skrea w lewo i napiera zupełnie pod prad. Wśród tych wszystkich rozpędzonych aut, które mialam wrazenie zaraz nas tam rozniosa na kawalki, ale one zawsze, z głośnym trabieniem, zdołały skręcić i nas w ostatniej chwili ominąć. Za pierwszym razem az zanimowilam ze strachu, myślałam, ze mój rikszarz to szaleniec. I krecialam filmy aparatem na dowod, co tu się w tym kraju na drodze dzieje. Potem jednak już się przyzwyczaiłam. Irytującym elementem tez było ciagle targowanie się o cene, bo niby jeździłam te sama trasa codziennie, każdy rikszarz zawsze próbował szczęścia, żeby wyrwac wiecej.
Pod koniec marca mialam jednak okazje przejechac się raz z Casprem do jego pracy – od razu docenilam swoich rikszarzy. On musial biedny najpierw jechac riksza, potem taxi-jeepem, potem łapać stopa, a na koniec znowu riksza. Zajmowalo mu to srednio ok. godz w jedna strone. A w taksowce potrafilo siedzieć 15 osob!!!

Tuk Tuk Ferrari
Tak wlasnie nazwyali swoje maszyny kierowcy z Kerali. I często myśleli tez ze sa rajdowcami. Tuk Tuk czy autoriksza – trzykolwy motorek z budka, produkowany przez wloska firme Piaggo, pierwotnie sluzacy do wywozu smieci, w Indiach i ogolnie w Azji calkiem niezle się przyjal jako mini taksowka. Podstawa transportu publicznego w Delhi – zielono-zolte three –wheelers, które pedza miedzy czarnymi ambasadorami i luksusowymi samochodami. A ich kierowcy nieodmiennie chca cie naciągnąć. O ile nie trafi się na stacje Pre-paid ( a takie sa glownie na obrzezach miasta) zawsze trzeba ćwiczyć zdolności negocjacyjne. Jedno z moich najciekawszych wspomnien z autoriksza w tle to grudniowa noc/poranek, kiedy wróciliśmy z jakiejs podrozy do Delhi. Dookoła zadnych taksowek. Udalo nam się złapać takiego tuk tuka, który wozil nas dookoła tego 20 milionowego miasta szukając taksowki, która odwiozłaby nas do Delhi. My zamarzaliśmy z tylu, dookoła mgla jak mleko. W koncu kierowca zatrzymal jakis samochod, koles wyrzucil swoich znajomych z tylnych siedzien (bo był to samochod prywatny) i zawiozl nas do Gurgaonu za 600 Rs. Bo w Indiach potencjalna taksowka jest każdy pojazd. Wiec jeżeli kiedys gdzies utkniecie śmiało zatrzymujcie wszystko co popadnie – za pare rupii zawsze was ktos gdzies podwiezie.

Taxi

No wlasnie – kolejny szeroki temat, czyli taksowki. W Delhi jest kilka korporacji, roznie się troche cenowa. Ale niezależnie, do której się dzowni, zawsze jest ten sam problem – nikt nie mowi po angielsku. Jak już uda się jakos dogadac - skad – dokad i mniej wiecej za ile, to i tak nigdy nie wiadomo, czy taka taksowka przyjedzie. Nie daj Boze chcesz jechac na lotnisko – zawsze zamów taxi ze sporym zapasem czasowym – bo a noz będziesz musial wzywac kolejna, bo pierwsza się nie pojawi. Nagminne tez sa proby naciągania turystow – ze niby masz zapłacić w dolarach albo cos w tym stylu. Zwłaszcza gdy bierzesz taksowke z lotniska. Z lotniska tylko i wyłącznie taksowki pre-paid. Znasz adres hotelu? Podajesz go panowi w budce, ten wydaje ci kwitek dla kierowcy, placisz stala stawke, a kierowca będzie mogl sobie odebrac kase, jak już cie dostarczy na miejsce. Pod warunkiem, ze nie oddasz mu od razu kwitka, bo wtedy może cie wysadzi już za rogiem. No i nie mogę nie wspomniec, ze standardem wśród kierowcow korporacyjnych jest to, ze wcale nie znaja drogi. Ani angielskiego. W Indiach wydaje się, ze żeby jeździć na taksowce, wystarczy umiejestnosc prowadzenia samochodu. Znajomość miasta czy umiejętność czytania mapy to często czarna magia. Ale zjawiskowo dziala tzw. Indiach GPS. Żaden kierowca nie odmowi ci kursu, nawet jak nie będziem miał bladego pojecia, dokad ma jechac (o tym dowiesz się dopiero pozniej) On po prostu będzie pytal po drodze ludzi o droge i będziecie tak kluczyc po miescie, az znajdziecie cel. Jedni wysla go w prawo, drudzy w lewo, potem znowu w prawo i tak często po wielokrotnym dopytywaniu w koncu, często prawie ze przydakiem, trafi się tam, gdzie się chcialo. A za nadmiarowe kilometry zrobione w czasie poszukiwania oczywiście zaplacisz ty.


Metro

To chyba mój ulubiony srodek transportu w Delhi – szybki, czysty, niezawodny, nie tkwi w korkach, nie probuje wyłudzić kasy, wie gdzie ma jechac, mowi po angielsku i ba – jeszcze do tego ma klimatyzacje. Po prostu luksus. I wcale duzo nie kosztuje.
Stacje sa chronione wrecz jak lotniska – już w korytarzach podejrzliwie spogląda na ciebie żołnierz z karabinem zza barykady workow z piaskiem (!!!) Potem prześwietlanie bagażu, kontrola osobista, wykrywacze metalu. Kupujesz zeton i jedziesz. Dla mnie metro to tez oaza nowoczesności – jakbym była w metrze warszawskim albo paryskim. Kafejki, kioski, sklepiki, nawet toalety! I wszystko, nowe, nowoczesne, jeszcze czyste i niezniszczone. Gdy tylko tesknie za domem i europejskim klimatem – ide do metra.
Jutro czeka mnie nim dluga podroz do Gurgaonu. Oczywiście nie nie nie, nie ma tak dobrze, żebym mogla dojechac od początku do konca jednym pociągiem. Nie cala trasa jest jeszcze otwarta (choc miala być w kwietniu 2010). Miedzy centrum a południem nadal w ziemii zieje wielka dziura, a z budowa streszczaja się tu jak w naszej Warszawie.
Ale lepsze to niż 3 godz w rozklekotanych, miejskich autobusach.
A juz za 2 dni wskakuje w samolot do Polski :-)

I AM A PASSANGER...



To w koncu to istota podrozowania – bycie pasazerem. Jest się nim, ze tak powiem – pelna geba i na caly etat. Zaczynając od samolotu z domu, na samolocie do domu konczac. Choc najciekawsze jest to pomiedzy. Indie to kraj ogromny, ale jakos poruszac się po nim trzeba. Cale szczescie każdy backpacker znajdzie duzo opcji. A jakie mu one wrazenia zafunduja to tez niezwykle ciekawa historia…

Autobusy i tramwaje
No dobra, tramwajow wcale tak duzo w Indiach nie ma. Z tego co wiem, to sa w Kalkucie, ale tam nie udalo mi się niestety dotrzec. Za to autobusy to chyba najbardziej uniwersalny i popularny srodek lokomocji w Indiach (no może na rowni z koleja).
Poczynając od tych lokalnych na międzystanowych konczac.
Te lokalne poznac mialam okazje przy swoich wyprawach z Gurgaonu do Delhi. Bardzo ciekawy był to system, a raczej – brak systemu, który jakos tam działał. Nadal jest to dla mnie zagadka jak oni to tu robia. Ale uwiezcie mi, cos co działać nie ma prawa, jednak dziala! Autobusy z Gurgaonu do Delhi zatrzymywaly się na IFFCO Chowk. Oczywiście zapomnijcie o jakimkolwiek przystanku (przystanek jest tam, gdzie koczuje najwięcej ludzi i sprzedawcow papierosow), czy rozkładzie jazdy (zaraz przyjedzie). I mimo to nigdy nie zdarzylo mi się na autobus czekac dłużej niż 10 min. Kolejne wyzwanie to poznac odpowiedni autobus – bo wszystkie napisy sa w sanskrycie. A autobusy rzadko się na prawde zatrzymuja, trzeba wsiadac w biegu i gdyby to nie był ten, szybko w biegu również wysiadac. Szybkie pytanie do kierowcy lub pasażerów – Delhi? Jeżeli jestes wciągany do srodka znaczy, ze tak.
Potem mamy autobusy międzystanowe, którymi można pojechac np. w gory (bo tam nie ma kolei) I tu mamy wrecz cala game klas – od zwykłych do deluxe, super-deluxe i volvo. To w czym wyladujesz, nawet gdy kupujesz bilet u agenta, jest generalnie dzielem przypadku. I nie zdziw się, ze mówiąc o klimatyzacji pan miał na mysli wiatraczki.
Moje przygody z autobusami sa już chyba legendarne, często przyprawialy mnie o skok cisnienia.
Jeszcze nigdy nie udalo mi się dostac miejsca, które sobie zarezerwowałam. Mielismy z Casprem takie cholerne szczescie do ladowania na koncowych, rzygawicznych siedzeniach (jeżeli bukujecie bilety na ostatnia chwile wyladujecie tam bankowo) – a to nie było wystarczającej ilości pasażerów i polaczyli dwa autobusy w jeden – i voila, oto wasze miejsca. Na koncu! A to kierowca nie miał naszej rezerwacji, a agent oczywiście kase wziął. I znowu na koniec. A to zmienil się autobus i jest inna numeracja miejsc – na koniec!
W West Bengalu spotkal nas strajk kierowcow. Byliśmy w drodze do granicy Indii z Bhutanem, kiedy pan kierowca się zatrzymal, powiedział, ze basta, on dalej nie jedzie. I wysadzil wszystkich w jakiejs dziurze. Cale szczescie znalazł się inny, który nie strajkowal i można było jechac dalej, oczywiście zupełnie dookoła.
A na domiar zlego wszyscy kierowcy autobusow to rajdowcy. Chociaz ich maszyny klekocza, stukaja, skrzypia i ogolnie wolaja o pomste do nieba, to oni i tak wyciskaja z nich wszystkie soki i wydaje się, ze wszyscy to samobojscy, którzy chca ukatrupic przy okazji wszystkich pasażerów. A już nepalscy kierowcy w tym królują. W drodze do Kathmandu (gdzie razem z ludzmi jechaly kurczaki i worki ryzu) obudziłam się w srodku nocy – tu cos wali z prawej strony, wszyscy krzycza i ogolna panika. Już mialam wizje wpadania za chwile do przepasci. Zreszta te wizje mialam również potem w Indiach również. Trafisz na kierowce-szalenca i jest kaplica. Wyprzedzanie na gorskich drogach nad przepaściami, na zakretach, gdzie nie widac, co jedzie z naprzeciwka (może ciezarowka), hamulce sprzypia przeraźliwie, cala konstrukcja pojazdu wydaje się chcieć rozlecieć, a ty na tylnim kole podskakujesz pod sam sufit. A wyjrzysz prze okno to już nie widac drogi. Tylko przepasc. Strach w oczach. I na nic zdaja się prosby i grozby. Zapomnij również o jakimkolwiek poparciu ze strony współpasażerów, zwłaszcza hinduskich. Im nic nie przeszkadza, nawet zabójcza prędkość, choc podróżują z malymi dziecmi. Wydaja się godzic na wszystko. A na domar zlego jak ty będziesz protestowac to wszyscy będą się na ciebie patrzec z politowaniem i ironicznym uśmieszkiem. Co wymiekasz? Trzeba być szalencem, żeby nie wymiekac. Może oni maja 7 zyc. Ale ja nie!


A na koniec jeszcze się taki autobus wezmie i zepsuje. Jak nam po drodze z Dharamshali do Manali w czerwcu. Już od odjazdu ostro turkotal, ale jak zawsze grala muzyka, wiec kierowca pewnie nie słyszał. No i się w koncu rozklekotal. Stalismy tak chyba od 4 nad ranem, pan kierowca i pomocnicy czekali az ktos im może z przejeżdżających pojazdow podrzuci jakies narzędzia, az w koncu zabrali się do naprawy. Ale nie wyglądało na to, żeby mialo to szybko nastąpić. Nadarzyla się okazja zlapania jeepa, który się zatrzymal i nad nami ulitowal (oczywiście za doplata). No to nagle staliśmy się zakładnikami naszego autobusu-trupa, bo panowie nie chcieli nam oddac bagażu z bagażnika. A jak Casper nadmienil, ze powinni nam oddac czesc pieniędzy za bilety, bo nas w koncu na czas do Manali nie dowiezli, to prawie zarobil kamieniem.
Mistrzem i tak pozostanie jeden kierowca z Nepalu, któremu popsula się skrzynia biegow i miał system naprawy taki – jak mu silnik zgasl, to wysadzal czesc pasażerów do pchania. Jak już go popchnęli i nabral prędkości staczając się bezwładnie z gorki to próbował odpalic i wrzucic od razu trojke. Pchających pasażerów oczywiście zostawial, bo przeciez musiałby się zatrzymac znowu, ci co im się udalo wskoczyc jechali dalej. Raszta mogla tylko oglądać tyl odjeżdżającego z ich bagażem autobusu.
W Nepalu rowniez, ale w Indiach tez, jezdzi sie na dachu. Czasami z potrzeby - bo nie ma miejsca, czasami dla atrakcji. Rzewczywiscie jest to bardzo ekscytujace, ale na dluzsza mete - bardzo niewygodne.

Z napedem na 4 kola
W gorach bardzo popularnym srodkiem transportu sa tzw. shared jeeps. Zwłaszcza w Sikkimie. Kupuje się bilecik w kasie i jak się zbierze grupa ludzi, to jedziemy, mniej wiecej o czasie (czyli ok. godziny opóźnienia) Nikt nam nigdy nie powiedział, ze mimo wszystko trzeba bilecik trzeba kupowac najlepiej dnia poprzedniego i ostatni jeep odjezdza co najwyżej o 15. Dwa razy niezle się nacięliśmy, chociaz za dodatkowa kase zawsze cie gdzies tam dopchna. Przewaznie również siedzisz z tylu, gdzie na prawde trzesie. Poza tym nie mam jeepom specjalnie nic do zarzucenia. Może to, ze często smierdzi w srodku spalinami i polowa pasażerów od tego rzyga. Bo nawet jak się nie ma choroby lokomocyjnej – spokojna glowa, w Indiach się jej na pewno prędzej czy pozniej dostanie.

Wsiasc do pociagu byle jakiego…
Kolej to w Indiach cala instytucja i chyba najszybszy i najwygodniejszy srodek transportu. Sa rozne klasy, z klima i bez, ale oczywiście najtaniej podróżować nocnymi pociągami w klasie Sleeper. Bo jak mowil Ghandi – jak chcesz poznac prawdziwe Indie, musisz się przejechac najgorsza klasa. Sleeper nie jest znowu taka najgorsza, najnizsza jest chyba klasa Seater, ale raczej nie na dlugich trasach, bo tam nie ma kuszetek. Zwykle bowiem sa, bo podroze ze względu na odległości i rozne opóźnienia tu bardzo dlugo trwaja. Gdy chcesz pojechac z polnocy na południe licz przynajmniej 3-4 dni.
Jak się wiec domyślacie w takim pociągu to musi tetnic zycie. Oj tetni. Na stacjach początkowych laduje się mnóstwo gapowiczow, co to jada jeden przystanek. W ogole trzeba mieć zawsze ze soba swój bilet. Normalka jest bowiem, ze jak już odnajdziesz swoje miejsca, okaze się, ze wcale nie sa puste. Tam już będzie siedziała dajmy na to cala rodzinka. Na pierwsze pytanie, czy to ich rezerwacja odpowiedza pewnie, ze tak, ale pytajcie dalej. Szybko zmiekna i się wyniosa. Nie można dawac za wygrana. I nie ustępować nikomu miejsca – powie, ze na chwile, będzie siedział do stacji koncowej. Czyli może 10, a może 18 godz. I nie położysz się, nie pospisz. Zwłaszcza na dolnych kuszetkach. Najlepiej brac te na samej gorze (bo sa 3 poziomy), jeżeli nie ma się leku wysokości. Tam przynajmniej nikt się nie wladuje. Doskonale pamiętam swoja pierwsza podroz pociągiem do Jaisalmeru, w grudniu. Było nocami już dosc zimno, akurat mialam dolna kuszetke, ale się skuliłam, żeby się ogrzac. Rozprostowac już się nie mogłam, bo już ktos siedział na koncu mojego lozka, już leżała tam czyjas glowa.

Do tego dochodzi jeszcze nieodlaczny koloryt wszystkich innych pasażerów – a to cie ktos zagada, a to będzie częstował jedzeniem. Nie można brac – pisza, ze często faszeruja je narkotykami, zwłaszcza na trasie Delhi-Varanasi. Wszystko po to, żeby zwinąć ci bagaz, na który trzeba non stop bardzo uważać. I to już od przekroczenia progu dworca. Zdarzylo nam się raz wlasnie w Varanasi, ze obsiadla nas dookoła watacha takich sepow, niby zagaduja, niby ze skad jestes i czy się ci Indie podobaja, ale coraz ich wiecej i coraz bliżej sa twoich plecakow. Tym razem mielismy szczescie, bo przyszla policja i ich przegonila. Najlepiej na dworcach od razu siadac przy policji, okienku informacji albo w poczekalniach, najlepiej tych wyższych klas (nawet jak nie masz na nie biletu dozorcy raczej zrozumieja, ze się boisz siedzieć gdzie indziej). No a pierwszy rzut oka na indyjski dworzec – masa ludzi, koczuja, jedza, spia na ziemi przykryci gazetami, czekaja na swoje opóźnione pociągi, calymi rodzinami. Mnóstwo bagażu, coz za raj dla terrorystow. Tu nikt nie zwróciłby uwagi na porzucona walizke. Strach tam siedzieć.
Ale wróćmy do pociągu
Chaj, chaj, chajeeee !!!! – to sprzedawcy czaju – słodkiej herbaty z mlekiem. Poza herbata można w pociągu od wskakujących na stacjach sprzedawcow kupic wszystko – łańcuchy, klodki (to do przypiecia bagażu), aparaty fotograficzne, zabawki, mp trojki, zaawansowana, chinska elektornike, zegarki, jedzenie, latarki, nawet garnki i sprzet gospodarstwa domowego. A miedzy sprzedawcami kreca się zebracy – i tu tez mamy caly przekroj – transwestyci (hijra, tzw. trzecia plec, lepiej im dac 10 rupii bo wierzy się, ze maja moc rzucania klatw), kaleki – bez nog, bez rak, dotykający cie swoimi kikutami, z powykrzywianymi chyba przez polio konczynami, jeżdżący na deskorolkach z braku nog, z naroslami, z tradem… dzieci, matki z malymi dziecmi żebrzące o jedzenie. Jedni atakuje ze srodka, inni wtykaja rece przez zakratowane okna (nigdy nie trzymaj zadnych wartościowych rzeczy przy oknach) Te zakratowane okna tez zawsze budzily moje wątpliwości w kwestii bezpieczeństwa – a noz cos się stanie i nie ma jak uciekac. Tylko w jednym pociągu widziałam tzw. emergency exit, gdzie niby krate można było podnieść. Ale mechanizm otwierający był skutecznie zablokowany przez wiszace lozko, wiec tym samym zupełnie nieskuteczny.
Jak się człowieku znudzi poznawanie miejscowej kultury, albo jak się podrozuje samemu lepiej zapłacić wiecej i pojechac klasa AC – bez zabrakow, bez przekupek, bez duchoty, za to z prześcieradłem i kocem i ogolnym komfortem. Tych miejsc jest jednak malo, wiec trzeba je rezerwowac z bardzo duzym wyprzedzeniem.
Moja najwieksza pociągowa trauma to 28 godzinna podroz z Delhi do New Jaipaljuri. Z goraczka ponad 39 st. angina ropna, w maju, w rozgrzanym na maksa pociągu, gdzie myślałam, ze mozg mi się ugotuje.
No i oczywiście wszelkie podroze z i do Varanasi (slowo daje przeklęte miasto) Pierwszy raz jak tam jechałam, to nasz pociag przez nocne mgly spóźnił się 9 godz,. przez co na zwiedzanie Varanasi zostalo nam tylko 3 godz i trzeba było pedzic z powrotem na dworzec, na pociag powrotny, który tez był spóźniony. I w drodze powrotnej z Nepalu, gdy na peronie czekaliśmy chyba z 6 godz. do polnocy, az w koncu wlasnie wsiedliśmy do pociągu byle jakiego, bez biletow, byle do Delhi. I w tym wlasnie momencie na zupełnie inny peron niż zapowiadano wjechal nasz pociag. Cale szczescie zdarzyliśmy się przesiąść. W nocy rzucalo nim tak, ze myślałam, ze się wykolei (co dopiero Maoiści wysadzili tory i wykoleili taki pociag w Bengalu)
A na koniec ciekawostka jak się rezerwuje bilety na pociągi w Indiach. Na takie lokalne to jeszcze pol biedy, miejsce się znajdzie. Ale na dłuższe trasy na pewno warto zererwowac z wyprzedzeniem. Jak ktos ma wize turystyczna może isc do biura dla zagranicznych turystow (na większych dworcach) bo oni tam zawsze trzymaja jakas ilość biletow tylko dla zagranicznych turystow. Ale nasze wizy na to niestety nie podziałały. Najlepiej rezerwowac przez Internet (Make My Trip), no ale w koncu w tym kraju zyje miliard ludzi i chyba wszyscy non stop chca gdzies jechac. Maja tu wiec smieszny system „list oczekujących” (waiting list), który zaklada, ze jak cos się zwolni, to dowiesz się o tym smsem w ostatnim momencie (lub nie), ale na taki bilet jechac nie możesz. Jest jeszcze system rezerwacji last minute zwany Tatkal, na który tez trzymaja specjalne kwoty, a bilety sa srednio droższe o 30%. Lepiej od razy kupic na te klase, na która się chce, bo doplata do lepszej w pociągu kosztuje jakies strasznie pieniadze.
No i jak zawsze w tym pieknym i nieprzewidywalnym kraju – uwaga na naciągaczy.
Nam się udalo zaliczyc z nimi jedna przygode, bo wierzcie lub nie, maja tu na takich jak my, zagranicznych caly system. Uparcie próbowaliśmy kupic bilety z tych turystycznych kwot i mysle, ze by się nam nawet udalo, gdyby nie ogolna zmowa agentow i pracownikow dworca przeciwko nam. Przyjechaliśmy kupowac bilety na dworzec o 5 rano, żeby jak wszyscy stac w kolejce po bilety na Tatkal. Ale pan z kasy, choc moim zdaniem bezprawnie, odesłał nas znowu do biura dla cudzoziemcow (otwierali je dopiero o 8), gdzie już bilety próbowaliśmy dostac dzien wczesniej. Nie pomogly tłumaczenia, ze nasze wizy sa pracownicze i nie mamy prawa do kwot turystycznych. No ale nie chciał nam sprzedac biletow, uparcie nas tam odsyłał. A tam już czekal na nas szakal z bajka, ze tu nie kupimy, bla bla, ale on zna takie biuro (pracownik dworca nota bene) i zaprowadzil nas na druga strone ulicy ( za co chciał 50 Rs!) A tam już tlusty agent czekal na swoje ofiary. Gdyby nie to, ze nam się spieszylo i chcieliśmy wyjechac z Delhi 4 maja pewnie szukalibyśmy na wlasna reke. Ten za to zaczal nam wciskac kit, ze już nie ma miejsc na ten pociag, ze on może nam je załatwić, ale to będzie kosztowalo, bo on musi dac komus w lape. Dobra niech ma. Nie powiedział nam ile będą kosztowaly z tego same bilety. Kiedy wreszcie dostaliśmy je do reki okazalo się, ze prowizja agenta wynosila 1000% !!! Za bilety w sleeperze zapłaciliśmy jak za pierwsza klase. Innymi slowy – oni maja caly system takich szakali, lacznie z pracownikami kas i dworca, żeby odesłać cudzoziemca do takiego wlasnie zdziercy. I mimo to, ze przeczuwaliśmy, ze to taki wlasnie szwindel, ze znaliśmy już tutejsze realia i tak nie udalo nam się przed tym uchronic. I nie przez głupotę czy lenistwo, w koncu przyjechaliśmy na dworzec o 5 rano. Bo oni, spryciarze, po prostu odmowili nam sprzedazy biletow, które moim zdaniem mielismy prawo kupic w kasie jak każdy inny, zwłaszcza, ze nastaliśmy się w kolejce. Tylko ze to trzeba by było dlugo dochodzic, prosić, krzyczec i przeklinac.

Panie pilocie, dziura w samolocie
Nie no nie jest wcale tak zle. Samoloty w Indiach sa na prawde bardzo porządne, jest sporo linii krajowych (jak Indigo czy Spice Jet), czesc z nich obsluguje również trasy międzynarodowe (Kingfisher, Air India). Wlasnie podróżowanie samolotami jest chyba najmniej stresogennym sposobem przemieszczania się po Indiach. I zdecydowanie najwygodniejszym i najszybszym. Bo jazdy 3 dni do Kerali pociągiem sobie po prostu nie wyobrażam. Maszyny sa dobre i sprawne, stewardesy ladne i mile, w lepszych liniach daja jedzenie i może nawet puszcza film. I na dłuższe dystanse chyba podroz samolotem jest nawet tansza niż jazda pociągiem przez wiele dni w klasie AC. Można złapać fajne promocje i wtedy bilet w jedna strone może kosztowac 150 zl. Czasami wrecz nie ma się wyboru i trzeba leciec. Tak jak my do Lehu. Na początku mielismy kupione bilety tylko na powrot z Lehu, ale okazalo się, ze droga ladowa Manali-Leh (wiodaca przez gory i najwyższe w swiecie przejezdne dla pojazdow kolowych przelecze) pozostala zamknięta (bo zasypana śniegiem mimo tego, ze to był srodek czerwca). Już już mielismy rezygnowac, już już oddawac te bilety powrotne, kiedy trafiliśmy super promocje na lot do Lehu, na dwa dni wprzód. Wiec jak to nie po raz pierwszy w zyciu i w Indiach, cierpliwość się opłaciła, a najszybsza droga wcale nie okazala się ta najkrotsza.
I choc bilety do Lehu i z powrotem kosztowaly mnie tyle samo, co bilet powrotny do Polski, wcale nie zaluje, bo Ladakh to najpiekszniejsze miejsce, jakie do tej pory widziałam.

sobota, 17 lipca 2010

BYC KOBIETA, BYC KOBIETA...


No był razism, kontynuujmy wiec temat dyskryminacji. Bo kobieta w Indiach tez nie latwo ma. Pisałam już o slubach, „wypadkach w kuchni”, itp. Na pewno globalnie nadal kroluje tu tradycyjny model rodziny – kobieta w garkuchni i z dziecmi, a mezczyna jedyny żywiciel rodziny. Nawet kobiety wykształcone, robiące przed slubem kariere tak wlasnie często koncza. Nagle ich aspiracje zawodowe i zainteresowania się nie licza, a rodziny i społeczeństwo i tak najchętniej widzi je w roli zon i matek. Nawet te które wyjechaly za granice.
Takie wlasnie matki, zony, nie-kochanki można na ulicy poznac nie tylko po czerwono zabarwionym przedziałku czy bindi (czerwona kropka na srodku czola) oznaczającym zamężny stan, ale przede wszystkim po tuszy. Bo nie przyjęło się jeszcze, żeby wypadalo im pojsc do klubu fitness lub w ogole zadbac o siebie. Siedza wiec w domu i gnuśnieją przed telewizorem. Szczuple sa prawie wyłącznie kobiety biedne, albo te jeszcze niezamężne, choc to tez zalezy od wieku.
Po slubie kobieta jest praktycznie całkowicie zalezna od meza i jego rodziny. Jasne, fakt, małżeństwa sa z gruntu rzeczy trwale (już pisałam dlaczego) i raczej maz i ojciec rodziny nie zostawi, ale jak nie daj boze umrze? Jaki jest status wdowy. Chyba niewielki. Przewaznie wygania ja rodzina meza, zwłaszcza gdy dzieci sa już dorosle, bo przeciez nikomu już nie jest potrzebna, nikt nie będzie na jej utrzymanie zarabial. Dobrze gdy chociaz jej wlasna rodzina chce ja przyjąć z powrotem, czasami również ponownie wydac za maz. Widziałam tez i takie ogłoszenia – często z dopiskiem – status i kasta bez znaczenia. Bo takiej kobiecie się już chyba niewiele należy. Dobrze chociaz, ze przestali je palic żywcem ze zwłokami mezow. Choc tu tez roznie z tym bywalo, czesc z nich podobno sama chciala się palic. Do dzis w Varanasi w ceremoni kremacji mogą brac udzial tylko mężczyźni, znane były bowiem przypadki kobiet rzucających się w rozpaczy w ogien. Choc pytanie czy nie czesciowo dlatego, ze wiedziały, ze po śmierci meza i tak czeka je tylko wygananie, poniewierka, a często żebractwo. Tu chyba nawet arabskie zony maja lepiej, bo przy rozwodzie mogą chociaz wynieść z domu troche majatku – tyle ile maja na sobie, wiec chodza obwieszona zlotem i diamentami.
Problemem, o którym się pisze w gazetach jest tez wyższy niż wśród mężczyzn odsetek analfabetyzmu wśród kobiet. Tu cale szczescie wprowadzono duzo akcji afirmacyjnych i stypendiow dla dziewczynek, od szkol podstawowych po uniwersytety. Chyba Indiom się zrobilo wstyd, ze tak się dynamicznie rozwijaja, a tu tyle kobiet-analfabetek.
W zyciu codziennym kobietom tez jest trudno – chocby z braku toalet. Faceci sikaja wszedzie – dlatego indyjskie miasta śmierdzą uryna. Nie tylko zwierzeca, ale i ludzka. Dla kobiet nie ma nic. Czytałam, ze mieszkanki bombajskich slumsow mogą chodzi się załatwiać tylko dwa razy dziennie – o swicie i o zmierzchu, kiedy i tak musza wędrować do pol i kanałów, często skazonych. Nie chce nawet myśleć co się dzieje, kiedy maja okres.
Kobietom turystkom tez nie jest latwo, choc Indie to z reguly kraj względnie bezpieczny. Jednak polnocne Indie sa dosc pod względem podejścia do kobiet podjrzane. Będziesz szla ulica – ktos będzie chciał się otrzec lub cie dotknąć, ze niby taki tlok. To samo w klubach na imprezach. Dziwne spojrzenia, często tez wyzywajace zaczepki. Nagabywanie przez Internet (FB, skype). Nagabywanie i dziwne zachowania ze strony taksówkarzy, hotelarzy i masażystów. Na tych ostatnich zwłaszcza trzeba uważać, większość z nich to zadni masażyści, tylko oszuści, co sobie chca pomacac (mnie się cale szczescie to nie zdarzylo). Na plazach Goa będą łazić sepy, calymi grupkami w te i z powrotem udając, ze niby robia sobie nawzajem zdjęcia, ale kobieta w bikini w tle musi być. Wszystko przez to, ze seks jest tematem tabu, a nagość to w ogole jakas zgroza. Znam wiele dziewczyn, które podróżują same, ale na pewno trzeba zachowac srodki ostrożności. Roznie to bywa. Nie jeździć samotnie taksówkami noca, unikac zatloczonych miejsc, gdzie na pewno ktos będzie chciał podotykac, nie zostawac samej w pomieszczeniu z samymi facetami (np. w pociągu), zwracac uwage, czy nikt nie zamyka drzwi na klucz i raczej trzymac się blisko innych tursytow, albo chociaz hinduskich rodzin. Hinduski jak widza dziwne zachowania często potrafia dac delikwentowi po lapach. I kupic sobie gaz łzawiący. Tak na wszelki wypadek.
Ja cale szczescie mialam towarzystwo Caspra, co skutecznie odtrasza wszystkich stręczycieli. Ale sama doświadczyłam, jak podczas imprezy Holi, w bialy dzien, kiedy weszłam do basenu ktos chciał ściągnąć mi spodnie. No masakra.
Inna kultura, inna zwyczaje, ale granice często sa przekraczane. Dlatego dla wlasnego spokoju lepiej ubrac się stosowanie – zawsze dlugie spodnie lub dluga spodnica (krotkie spodenki tylko na trekking, wtedy jakos tak normalniej patrza, ale nadal patrza). Nawet w Dubaju nie czulam się tak ograniczana. Najgorsze było mieszkanie w Gurgaonie, kiedy mogłam zapomniec, żeby gdziekolwiek chcieć pojsc samej po zmroku (czyli po 19), a jak kolezanka chciala isc do pobliskiego sklepu po papierosy tez chodziłyśmy parami. Nie było to przyjemne – przyjechac z kraju, w którym jak się okazuje kobiety już sa calkiem wyzwolone, po to żeby wieczorami siedzieć w domu.
Oj nie latwo być w Indiach kobieta…