Szukaj na tym blogu

wtorek, 9 marca 2010

SZOK KULTOROWY ZAWSZE SMACZNY I ZDROWY - CHOLERA CHYBA WSIAKAM


Po dlugim rozpisywaniu sie na temat, co w Indiach mnie najbardziej irytuje chwilowa zmiana frontu. Bo leci wlasnie 5-ty miesiac pobytu i chyba jednak kryzys, chwilowo przynajmniej, za nami.
Po szoku kulturowym przychodzi zatem chwila zespolenia sie miejscowa kultura, czyli troche wiecej harmonii (moze) niz chaosu (ktory jest tu domena codziennosci).
Czyli jak powoli staje sie Hinduska…
I nie mam tu na mysli tego, ze jak to kazdy zaraz po przyjezdzie, przezywa sie zachwyt na temat miejscowego jedzenia (i je wszystko najbardziej ostre bez mrugniecia okiem za to ze lzami, nawet chilli zagryza – to mi juz chyba przeszlo), ubiera i z duma nosi sari (chociaz to nadal lubie, i wybierac i kupowac tez) czy maluje rece henna i wciska na nie miliony bransoletek (ktorych pozniej nie mozna sciagnac bo za ciasne robia).
Sa jednak zmiany inne – te dyskretne, niezauwazalne, takie nowe nawyki, ktore sie gdzies na ciebie zaczaily i nagle nie wiadomo skad sie wziely, ale sie wziely.

A takich oto jest 12:

1. Przestalam reagowac juz na trabienie/dzownienie. Bo tu wszystko co jezdzi lub chodzi musi trabic albo dzownic. Non stop. I nie mam tu na mysli takiego naszego, europejskiego BIP dla upomnienia niefrasobliwego przechodnia, zeby nie ladowal sie pod kola.Tylko soczyste, donosne BIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIP z byle powodu lub wrecz bez przyczyny. Jedziesz samochodem i chcesz skrecic – trabisz, chcesz wyminac kogos lub wyprzedzic – trabisz, zobaczyles znajomego – trabisz, zobaczyles nieznajomego (czyli wszystkich dookola) – trabisz, sluchasz radia i podoba ci sie muza – trabisz, widzisz krowe – trabisz, jedziesz pod prad bo tak szybciej – oj jak trabisz, stoisz pod domem i czekasz na kogos – tez trabisz, masz duza ciezarowke – trabisz glosniej…. itd. (a propos – Indie to chyba jedyny kraj gdzie ludzie przy przegladze samochodu regularnie wymieniaja klaksony!)
Zaraz po przyjedzie za kazdym trabnieciem podskakiwalam, a razem ze mna serce do gardla – no bo u nas w koncu jak samochod trabi na przechodnia, to znaczy ze juz praktycznie w ciebie wjezdza. A tu kazdy kierowca po prostu chce cie grzecznie poinformowac o swojej na drodze obecnosci, choc moze nawet byc daleko. Czasami tak daleko, ze nie kojarzysz, ze trabi wlasnie na ciebie. No wiec po paru takich skokach cisnienia i adrenaliny, ktore nie skonczyly sie polamaniem konczyn, moj organizm dal za wygrana.
Teraz na trabienie nie reaguje wcale, wiec nic tylko patrzec, jak jako przechodzien na warszawskich drogach zgine niechybnie. Chyba bede przechodzic tylko na swiatlach, ale pewnie doznam szoku jak takie przejscie zobacze, bo tu to raczej tylko przebiegam z zawalem gdzie sie da, byleby tylko dziura miedzy pojazdami byla dostatecznie duza.

2. Ostatnio zasiedzialam sie przy lapie w pracy, a tu moj zasilacz z braku pradu piszczy juz od pol godziny. Czesto zdarzalo mu sie tak piszczec, bo blackouty to nie nowosc. Po pol godziny przyszla jedna babka z pokoju obok wkurzona, ze co tak piszczy i czemu nie reagujemy, w koncu jak cos piszczy, to trzeba szukac przyczyn tego pisku. A no prawda, prawda, racje musialam przyznac kolezance. Dzwiekowa znieczulica… Lenistwo umyslowe… ???

3. Ilosc zwierza blakajacego sie po ulicach zawsze szokuje kazdego przyjezdnego – krowy, swinie, psy, wiewiorki itp. No wiec ostatnio wracajac z wieczornych zakupow potknelam sie o spiaca krowe. Na moje usprawiedliwienie moge powiedziec tylko tyle, ze byla to mala krowka i spala zwiniete w klebek jak kot. A idac wczoraj na lunch z pracy zaplataly mi sie miedzy nogi dwa prosiaczki. Sweeet

4. Wczoraj poszlam do bankomatu wyplacic troche kasy, ale oczywiscie cos tam nie dzialalo, wiec z kasy nici, mimo licznych prob. W reku tylko wydruki, ze “transaction cancelled”, a ze w poblizu brak smietniczki to co tam – na ziemie (w koncu ktos posprzata) A kiedys jeszcze zabieralam ze soba upychajac po kieszeniach…

5. No a pozniej tyle my tu narzekamy na syf wszedzie panujacy – czemu oni od tygodnia juz tego nie sprzataja, z 10 razy by juz zdarzyli to wywiezc, a tak lezy i zawsze wszedzie syf i malaria. Czy oni nie chca miec czysto dookola siebie?!
Wczoraj wychodzimy w pospiechu z Casprem rano do pracy, a na schodach zaraz kolo naszego mieszkania lezy ufajdana zarciem torebka. Szybkie ogledziny – nasza? ( bo nie raz bezdomne psy rozszarpywaly nam w nocy wystawione torby ze smieciami) Nie nasza. A to luz. My do pracy, torebka zostaje…

6. Niech zyje prowizorka czyli Indian Solutions, dobre na wszystko i na zawsze. Po wyprowadzce z Silver Oaks zasiedlilismy z Casprem nowe mieszkanko dwupokojowe w S-Block. No w porownaniu z poprzednim luksusy, prawie za te sama cene. Tylko, ze po tygodniu przestala leciec woda w kranie w kuchni, a odplyw pod zlewem w sumie nie zadzialal nigdy (od nowosci tak zwanej) No wiec mycie naczyc polega na przytaszczeniu wiadra cieplej wody z lazienki (ze dwie rundy jak sie naczyn uzbiera) oraz odtaszczeniu wiadra z pomyjami do kibla (tez czasem i ze dwa rzuty) A nie lepiej usterke zarzadcy budynku zglosic? No jakos sie nie zlozylo…

7. A jak mi sie nie chce w ten rytual bawic to jem rekami i tyle.

8. No to teraz troche o pracy. Po zalapaniu wirusa pt. Indian Slow Time “jutro” nie znaczy dla mnie juz “jutro” tylko blizej nieokreslony moment w najblizszej (tylko komu i czemu) czaso-przestrzeni. Jak to powiedzial kiedys moj znajomy “bo jutro dalekie jest i nieodgadnione…”

9. Zdarzylo mi sie pare razy pojsc do tejze pracy pizamie (alladynki i T-shirt) A co?! W koncu cieplo jest na dworzu, nie? Niech zyje indyjski brak poczucia obciachu i ubraniowy laissez-faire!

10. Przestalam juz panicznie bac sie raka pluc wywolanego spalinami i nie wygladam juz jak Micheal Jackson jak jade riksza do pracy. A co tam! Na cos trzeba umrzec.

11. Uwaga uwaga, tu teraz temat wagowo delikatny. Od kiedy tu jestem zawsze wkurzaly mnie te grube Hinduski (cos juz chyba pisalam o zdrowotnych zaletach miejscowej kuchni), co to czlapia po schodach jak czolgi, jedna noga raz, druga noga dwa, lewa… uff…. prawa... uff… i ciagna za soba opasle cztery litery i ani ich wyminac, ani przeskoczyc, ani obejsc. No to kurcze niestety po 5 miesiacach na roti, ryzu, dalu i chiken tikka moje cztery litery tez zalapaly dziwny zwiazek z grawitacja i jakos tak na nasze 2 pietro powoli, zdecydowanie zbyt powoli sie wchodzi…

12. No to wzielam sie za siebie i jogginguje rankami w pobliskim parczku ( bo takie wlasnie ma on rozmiary) Biegiem lewostronnym rzecz jasna 

Nie powiem, zebym byla dumna z niektorych tych nawykow, zwlaszcza tych z czystoscia zwiazanych. Dowod jednak dobitny istnieje, ze mimo twardosci naszych wartosci (ale rym) kulturowych, gdzies tam jednak jestesmy “mietcy”, elastyczni, czyli jak to sie modnie mowi flexible, i jeszcze potrafimy sie przystosowac do tej “innej” rzeczywistosci, a Darwin na pewno bylby z nas dumny.

Jest w nas jednak ten odruch pierwotny, jedyny, staly i niezmienny...



Spojrzenie za siebie i pusty chwyt – GDZIE JEST PAPIER TOALETOWY?!!!

Czyli jeszcze nie jestem zgubiona…

czwartek, 4 marca 2010

SPRZEDAM, KUPIE I CIE ZLUPIE



Nie trzeba chyba nikomu tlumaczyc, ze kultura “robienia zakupow” w Indiach jest bardzo specyficzna. Mozna powiedziec, ze jest to jeden z najwiekszych szokow dotykajacych przyjezdnych zaraz po opuszczeniu samolotu. My, ludzie z Zachodu, przywyklismy do takich wygod jak np. z gory ustalona, wyeksponowana i przestrzegana cena, platnosc karta gdy braknie gotowki praktycznie wszedzie (a wrecz gotowki nie noszenie) czy taki luxus jak mozliwosc dostania wszystkiego w jednym sklepie. Tu zas, kazde zakupy to istna przygoda, komedia I tragedia w jednym, placz, przeklinanie i ostateczna, niedolaczna radosc – moja, ze moze tym razem udalo mi sie cos utargowac, sprzedawcy, ze I tak mnie orznal, glubia Biala...

Juz w Odessie spotkalam sie z koniecznoscia targowania sie o ceny, glownie w taksowkach, gdzie od poziomu znajomosci rosyjskiego zalezalo, ile trzeba bedzie wyciagnac z portfela. Troszke tez na Bliskich Wschodzie, ale jednak Dubaj sie juz mocno zwesternizowal. No I rzecz jasna w Turcji. Wiec troche bylam przygotowana, ze tu tez, ze tak powiem, gladko nie pojdzie.
Szczeka I tak mi jednak opadla, gdy przy moich pierwszych zakupach spozywczych, anno dominia dnia drugiego od przylotu, sprzedawca krzyknal 60 rupii za mala cytrynke. Przeliczniki miedzywalutowe dobrze znac, co by sie czlowiek jako tako polapal w tych setkach rupii, ktore od niego chca wyciagnac. Wiec, juz wtedy mi zaswitalo, ze jednak 4 zl za malutka cytrynke, to chyba jendak troche za duzo...

Riszkarze to moim zdaniem mistrzowie w wyciaganiu kasy – maja jedna, chyba nawet niezle sprawdzona strategie pt. Jecz ile wlezie az jej serce zmieknie, w koncu jestes z Bagladeszu I masz dziesiecioro dzieci na utrzymaniu. No co – nie zmiekniesz, serca nie masz? Dopoki nie przeliczysz, ze riksza baja jak sie postara, to wiecej od Ciebie miesiecznie wyciaga. Jak dasz za malo, to jecza, jak dasz w sam raz kiwaja glowka, a jak dasz za duzo, to chca wiecej. Zrozum indyjska matematyke.

A matematyka w tym kraju z talentow IT slynacym jest istnie magiczna. Gdy wsiadasz do taksowki lub idziesz do restauracji dokladnie przelicz rachunek. Dowiesz sie czesto, ze oto wlasnie zjadles salatke-niewidke, albo w 30 min teleportowales sie do innego stanu odleglego o 200 km (co uwierzcie mi – tu sie chyba nie wydarzy nigdy; nawet samolotem – notabene z zycia wziete, 2 h opoznienia w starcie samolotu z powodu zblakanej w silnikach myszy – hehe)

Gdy juz obeznasz pare regul rzadzacych sie targowaniem, bo udalo ci sie kupic jablko za rupii 50 a nie 100 ruszasz gniewnie ale i ochoczo na delhijskie ciuchotargowiska. No i zaczyna sie pot i lzy bo ceny jak z kosmosu a ty rowzniez czujesz sie jak w kosmosie, albo przynajmniej na innej planecie. 1000 rupii za kawal szmaty – co tu tak k... drogo!

Potrzebna Ci zatem szkola targowania:

- niegdy nie okazuj, ze cos sie podoba, jak to zauwaza, przepadles, nic nie stargujesz

- dotykaj, rzucaj zdegustowane spojrzenia, krytykuj slaba jakosc materialu I wykonania (nawet jak piekne)

- nie wierz, ze to jedwab

- nie wierz, ze to kaszmir

- nie wierz, ze to skora

- nie wierz, ze to najlepsza jakosc na swiecie

- nie wierz, ze to najlepsza cena na swiecie

- a nawet jesli, to tak udawaj, ze nadal nie wierzysz

- najlepiej kupuj wiecej niz jedna sztuke w jednym sklepie – im wiecej tym taniej w pakiecie


Schematycznie wyglada to tak:

Przychodzisz do sklepu lub jestes do niego wciagany. No to skoro juz tak czy inaczej tu jestes, rozgladasz sie, cos tam sobie upatrzyles, ale twarz jak z kamienia. Zaczyna sie zabawa. Patrz na cos dluzej, niech koles podejdzie I zacznie zachwalac – a to, ze w innych kolorach, a to ze w inncyh rozmiarach , a to ze ma podobne itp. Podotykaj, pocmokaj, pokrytykuj. Obejrzyj cos innego, czynnosci powtorz. Wez co cie interesuje I ze zesmaczona mina, no dobra skoro musisz, to wezmiesz, zapytaj:

- How much

- 1000 rs

- What?!!!

- You give?!!

- Max 300 both (sporo zaniz cene bo na niej nie skonczysz, jak wiadomo z technik negocjacji – spotkajmy sie w polowie I oboje badzmy szczesliwi)

- No No No (facet wydziera ci ciuchy z reki I sie odwraca)

I tu odzywa sie duch zachodniowygodnicki – ale przeciez ja chce te bluzke! Jak na polskie przelicze to I tak tanio! No niech mu juz bedzie!

I tus zgubiony.


Zahartowany w targowych bojach expata w tym momencie frywolnie wzrusza ramionami wychodzi I maszeruje dalej. Potem zatrzymuje sie w odleglosci kilku metrow I udaje, ze cos tam grzebie w komorce, albo po prostu z kims rozmawia, jak ma towrzystwo. Zaraz bedzie mial kolejne, sprzedawcy, ktory po naymsle go dogoni I polowe spusci z ceny.

Teraz jestescie na swoim terenie – czyli poza jego sklepem – on chce sprzedac, ty chcesz kupic, on drogo, ty tanio. Nadal musicie poflirtowac, ale on przeciez otwartego sklepu bez nadzoru nie zostawi, wiec bedzie sie streszczal. Wreszcie. Choc nie zawsze...

- So 300 ? (pytasz ty)

- yes, yes, ok ,ok ( I podbiega z towarem)

wyciagasz kase a on

- 500, 500!

- You said ok 300!

- No, 500, 500!

- 300 last prize

- No 470 last prize !(lubia zanizycz o jakies smieszne kwoty)

-

Odwracasz sie zatem I idziesz dalej, a on biegnie krzyczac ok, ok – 350! A niech strace te 50!

Transaction complete.

I tak to mnie wiecej przebiega za kazdym razem, po pol godziny na sztuke. Fajna zabawa nie?

Mozna stosowac jeszcze inne zagrywki typu:

- za to samo gdzies tam indziej dalem polowe

- doloz bransoletki i jestemy kwita

- nie mam wiecej w portfelu tylko tyle, to moje ostatnie pieniadze – patrz (zaprezentuj – ale inny portfel , nie ten gdzie masz Visy I Mastercardy)

Ale oni tez sa sprytni i maja swoje:

- czaj? (gdy chce cie zatrzymac na dluzej w sklepie, czyli na swoim terenie)

- not all in India 100 rupees (a na prawde tak albo mniej)

- this best quality this not, this cheap (porownanie z tym do czego referujesz)

- moje ulubione THIS SAME SAME BUT DIFFERENT (dwa identyczne produkty w porownaniu)

- I jeszcze ulubiensze THIS CHINESE PRICE (gdy na opakowaniu jak wol jest napisane 50 Rs a on chce 250!)

Trzeba nastawic sie rowniez na porazki – nie zawsze sie uda, czasami wyjdzie sie z pustymi rekami, bo sie kogos obrazi zbyt niska cena, czasami ciebie obraza i masz dosc, czasami przeplacisz I kupisz bubla (podeszwa od superbutow odpadnie po dwoch dniach), czasami za friko dostaniesz cos ladnego.


A najtaniej kupuje sie rzeczy ktorych sie nie chce, np. od wkurwiajacych handlarzy czatujacych na ciebie w miejscach turystycznych. Tak moglam kupic bat na woly ( a po co mi to?!!) za 100 rupii! (z 1500, musialam tylko 50 razy powtorzyc, ze nie chce tego gowna), podrobki Ray Bany za 50 rupii (z 400), wieszaki do szafy (chcial oddac za darmo, chyba znudzilo mu sie noszenie), puzderka puzdereczka w komplecie, statuetki bozkow, pocztowki, kosze na brudna bielizne, parasole gdy nie pada I okulary przeciwsloneczne gdy slonce nie swieci oraz inne super nieprzydatne rzeczy.

Na koniec, gdy jeszcze ma sie cierpliwosc na cokolwiek, trzeba nauczyc sie opedzac od tych wszystkich przydorznych sklepikarzy, co na sile chca ci wcisnac wszystkie plody z chinskich fabryk. Mozna na nich krzyczec, z nimi dyskutowac, ale chyba najlepiej udawac, ze nie istnieja, nie patrzec, nic nie mowic I isc dalej w swoja strone. W koncu traca cenny czas, ktory mogliby wykorzystac na trucie dupy komus innemu, wiec predzej czy pozniej sie zniecheca.

Mozna tez, jak moja znajoma, kupic T-shirt z takim oto napisem:


NO RIKSHA

NO GUIDE
NO HASH

NO BOAT

NO ONE RUPEE
NO PROBLEM!


Ciekawe czy dziala...?




HAPPY HIPPIE HOLI! Smingus Dyngus na Kolorowo


Czerwony to Pomyslnosc
Zielony Szczescie
Niebieski Dlugie Zycie
Pomaranczowy Postep
i Rozowy Przyjazn

HOLI - Hinduskie swieto kolorow przypadajace dzien po pelni ksiezyca miedzy lutym a marcem. W tym roku mielismy przyjemnosc bawic sie poniedzialek 1 marca, zaraz po hucznej imprezce urodzinowej, m.in. mojej, na naszym dachu w Gurgaonie Ph III.
Po Diwali nawazniejsze Swieto w indiach laczone z Bogiem Kriszna. W kazdym stanie swietuje je sie troche inaczej, np. na Poludniu paleniem ognisk HOLIKA (dla odpedzenia demonow, czasami rowniez spiewaniem piesni zalobnych dla jednego z Bogow, ktory zostal spalony przez owe demony)ale chyba wszedzie (wliczajac Nepal) kroluje wojna kolorowa.
Ludzie na ulicach, jako i u nas w Smingus Dyngus, niewazne czy obcy czy nie, oblewaja sie kolorowa woda lub obrzucaja kolorowym proszkiem. Do tego tez pije sie Bhang lassi - czyli koktajl jogurtowo-marihuanowy ;), glownie w Rajasthanie. \

Jest to dzien wolny od pracy (cale szczescie - patrz Bhang Lassi), kiedy wszyscy, lacznie z calym zwierzyncem na ulicach (krowom tez sie dostaje) bawi sie w kolory.

My wybralismy sie na Hippie impreze Holi Cow w poludniowym Delhi. Sami popatrzcie jak bylo.









HOLI symbolizuje tez przejscie zimy w lato (wiosna mozna powiedziec trwa jakis tydzien) i rzeczywiscie. Od 1 marca lampa sie zdrowo rozkreca! Poludniami juz jest niezly zar, a w nocy mozna juz zrezygnowac z przykrycia. Podoga przypomina mi listopadowa, kiedy tu przyjechalam. I tez sa to najlepsze miesiace na indyjskie podrozowanie - od polowy pazdziernika do polowy grudnia (pozniej dopada polnocnoindyjska zima, ktora jak juz wiecie lekka wcale nie jest) oraz luty - marzec. POtem z kolei robi sie piekielnie goraco.

Zabawne, ze akurat w marcy wybieram sie do POlski, ale mam nadzieje, ze te upaly po powrocie jednak jakos przezyje.