Szukaj na tym blogu

piątek, 18 grudnia 2009

All work and no play makes Jack a dull boy – czyli troche o kulturze pracy w Indiach.

Jak pewnie sie domyslacie kutlura pracy w Azji, i Indiach znaczenie sie rozni od tego, co znamy z Europy i Polski. Zwlaszcza gdy sie jestem zaledwie „praktykantem”, choc to zalezy od firmy.
Zaczne wiec od siebie i mojego pracodawcy – firmy KW Conferences (www.kwconferences.com) Zajmuje sie tu glownie aktualizacja strony internetowej, w sumie dwoch stron internetowych, z tymze jedna tworze od podstaw,a druga przerabiam. Poza tym, gdy zabieraja mnie na konferencje, to zajmuje sie tam roznymi rzeczami – od wkladania zaproszen do kopert do rejestracji delegatow. Praca ogolnie fajna, tylko jak to w Indiach... kurcze...nie zawsze jest co robic. Na przyklad teraz – sobota (tak tak, pracujemy w soboty rowniez), 9 rano (dzis jestem od 8 choc zwykle pojawiam sie ok. 10), w biurze pustki (zdarza sie czesto, zwlaszcza gdy ludzie sa w rozjazdach na roznych eventach), sloneczko swieci, a ja znowu nie mam co robic, wiec pukam klawisze, a wy zaraz bedziecie to czytac. Musze tylko pamietac o zapisywaniu danych srednio co 5 sec, bo nigdy nie wiadomo kiedy przez kolejny black out szlag trafi mojego PCeta. Tak tak, kazde biuro musi miec wlasny, zapasowy generator pradu, inaczej ani rusz. Blackouty zdarzaja sie dosc czesto, w ostatnia sobote wylaczylo mi komputer 7 razy w ciagu 4 godz. (stad moja teoria, ze praca w weekend jednak nie ma sensu, ale coz... nie ja tu jestem szefem) Jestesmy tu trzy praktykantki i pewnie tak na dobra sprawe jedna moglaby spokojnie robic prace nas trzech. Ale to ogolnie powszechny problem praktykantow AIESECa – co by tu robic, zeby z nudow nie umrzec. J ednak czasami jak pojawi sie praca, to nie ma zmiluj – noce i weekendy zarwane. Odmiana od codzienniego wygniatania tylka przy komputerze i ogolnego „krzeslogrzania” sa oczywiscie konferecje. Narazie mialam okazje wziac udzial w jednej – WAN (www.wanindia2009.com) w Hyderabadzie. Wtedy pracuje sie praktycznie non stop – az sie padnie z braku snu i pokarmu. Wysilek jednak rekompensuje koktajle, kolacje i programy artystyczne, ktore oczywiscie tez dogladamy.
Ten wpis jednak nie ma byc tylko o mnie, w koncu jestem tylko malym trybikiem w ogromnej machinie indyjskiego biznesu, ale o pracy w Indiach w ogole...
Tak, to bardzo ciekawy temat. Przede wszystkim trzeba pamietac o tym, ze jest to kraj dosyc przeludniony...hmmm... dac prace monad miliardowi Indusow (wliczajac rzecz jasna dzieci, ktore tu rowniez praca sie paraja – kto widzial Slumdoga, ten wie) To jest nie lada wyzwanie! Zwlaszcza, ze tylko garstka jest na tyle wyksztalcona, zeby piastowac dobre stanowiska i nalezec tym samym do „bialych kolnierzykow”. Bezrobocie oczywiscie nie istnieje lub prawie nie istnieje. Wystarczy tu przyjechac, rozejrzec sie po uliach i juz sie wie dlaczego....
Otoz w Indiach jest cala masa „dziwnych” profesji. Dziwnych, bo ciezko byloby cos takiego znalezc gdziekolwiek indziej. Dziwnych, bo czesto wydaje sie, ze rownie bezsensowych. Tak wiec idziemy np do supermarketu, a tam przy wejsciu/wyjsciu stoi sobie pan, ktory stempluje paragony. Ach te przyzwyczajenia z Polski, paragon ? – dawaj do smieci lub kieszeni. A tu nie, kochany, ze sklepu nie wyjdziesz, dopoki paragonu nie podstemplujesz, ze Goods Delivered. Oczywiscie pana stemplarza nie obchodzi jakie goods, wcale nie sprawdza co ty tam masz w siatkach, mozesz pol sklepu w nich bez placenia wyniesc, kwit moze byc na gume do zucia, ale byc musi. Potem odbierasz swoj plecak z supermarketowej przechowalni, w ktorej rzecz jasna pracuja przynajmniej dwie osoby na powierzchni 1m2. Wychodzisz na ulice – a tam kwitnie ogolnie pojety maly biznes – wystarczy kupic wielka patelnie i zaczac pichcic jakies jadlo, wyskoczyc z domowa sokowirowka na baterie albo chociaz dlubac fisaszki dla przechodniow. No – i juz jest praca. Jak ktos nie umie pichic i orzchow mu sie dlubac nie chce, to zawsze moze popedalowac z balastem, czyli zostac peddlerwheeler. Wiekszosc z nich jednak nie moze sobie pozwolic na zakup wlasnej rikszy, biora ja w dzierzawe i co zarobia ponad to, to ich. Pewnie dlatego wieczne im malo, obojetnie ile wyciagniesz z portfela za przejazd, i tak sa niezadowoleni. Jak dasz malo, to jecza, zes frajer, jak dasz duzo, to mysla zes jeszcze wiekszy frajer, bo nie wiesz ile co kosztuje, wiec moze da sie cos wiecej wydusic jeczac. Ot taki business code rikszarzy. Najlepiej udawac niemowe.
Przy wejsciu do kazdego supermarektu obowiazkowa kontrola antyterrorystyczna. Kolejna „pusta” profesja, bo ogranicza sie to do szybkiego zajrzenia do torebki i tyle, czasami jakis wykrywacz metali, ale i tak pewnie nie dziala. Mysle, ze zaden terrorsyta nie mial by problemow ze sforsowaniem takiej ochrony. Ale ktos przy wejsciu stac musi. To tak jak po przylocie na lotnisku w Delhi – kontrola lekarska, system wczesnego wykrywania ptasiej grypy H1N1. Swinska cale szczescie tu jeszcze nie dotarla. Widac kazdy kontynent musi miec wlasna epidemie. Pierwszy test to deklaracja dolaczona do wniosku wizowego jeszcze w Polsce – tak, na miesiac przed wylotem pytaja mnie, czy aby nie mam kataru, goraczki itp. Hmmm.... ci co widzieli mnie przed wyjazdem po serii szczepionek wiedza... zakatarzona,z goraczka i zakaslana wszedzie rzecz jasna zaznaczam nie. To samo w samolocie tuz przed ladowaniem w Delhi – ta sama deklaracja, te same opowiedzi. Przy przejsciu przez kontrole wstrzymanie oddechu coby sie gruzliczo nie rozkaslac przed lekarzami (ktorzy notabene zajmuja sie diagnostyka w oparciu o eye contact) i tyle. Udalo sie uniknac kwarantanny. Ach ta indyjska biurokracja... Byc musi, choc dzialac, nie dziala.
Poza tym oczywiscie to kazdego najmniejszego zadania jest oddzielna osoba. Chcesz zatrudnic sprzataczke – policz ile masz pokoi i lazieniek. Po pierwszym miesiacu sie dowiesz, ze sprzataczki sa wyspecjalizowane – jedna robi tylko w kuchni, inna tylko podlogi myje ,no i rzecz jasna do lazienki potrzebujesz trzecia, a do mycia kibla czwarta, bo to juz cos ekstra. No i nie lodz sie, ze wyplate podziela na cztery. Umieja tylko mnozyc. Chyba trzeba bedzie zaczac znowu samemu zmywac gary...
A tak na prawde – jeden robi, drugi wydaje polecenia, trzeci patrzy.
Moim ulubionym i najbardziej fascynujacym mnie zawodem jest nadal uliczny prasowacz. Sa to male, drewniane budki, kolo ktorych ludzie rozpalaja ogniska. Przez dluzszy czas sie zastanawialam co oni tu robia – mieszkaja tu, czy co? W budce mnostwo tobolow – jak nic ich caly dobytek, a na ogniu jak nic beda gotowac. Mam taka budke zaraz naprzeciwko biura, wiec codzien zastanawialam sie co to jest. Az pewnego razu odkrylam – tak, tu prasuja ubrania. Mozna oddac swoje ciuchy i za 5-10 rupii za sztuke miec wszystko elegancko wyprasowane po wyjsciu z pracy. A w ognisku po prostu rozzarzaja wegle do zelazka, ktore oczywiscie (jak wszystko w Indiach)ma dusze.
Indusi pracuja duzo, w sumie dla wielu z nich praca to cale zycie. Wlasciciele owocowych i warzywnych straganow spia na ich zapleczach, rikszarze zawinieci w koce spia na swoich rikszach (sa zawsze gotowi), pracuje sie w soboty i niedziele ( z wyjatkiem wiekszych sklepow i rynkow, ktore w Gurgaonie maja swoja przerwe... we wtorek), swieta. To samo tyczy sie wiekszych korporacji – urlop? Jaki urlop? Choc ja akurat pod tym wzgledem mam dobrze – nie jestem korpo i za chwile ruszam na 2 tygodnie na swiateczno-noworoczny podboj Rajasthanu.
Ale jak to mowia – work hard, party harder! Tak wiec po pracy, czy to w ciagu tygodnia, czy w weekend, mlodzi z klasy sredniej zapelaniaja delhijskie kluby i lokale, by za 500 -1000 rupii za wejscie tanczyc w rytmach bollywodzkiej muzy i pic serwowane podczas party drinki ( wliczone w wejsciowke, przewaznie sztuk trzy) A o 1, ladies and gentlemen – do domu, koniec imprezki, cisza nocna…. Ale sie zapedzilam, o imprezowaniu bedzie innym razem ;-)

3 komentarze:

  1. wiecej postow! :))))
    najbardziej podoba mi sie instytucja prasowacza, a najbardziej chcialabym zobaczyc ciepla pogode - tutaj jak wiesz zima nas nie rozpieszcza ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A co jedziesz zwiedzać w Rajasthanie? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Beda i fotki, ale chyba przez Picasse, bo jakos moich wlasnych fotek nie moge zaladowac na bloga. Laduje sie cale wieki.
    Do Rajashtnau wyruszam jutro - juz czuje Reisefieber :)
    Najpierw Jaisamer i safari swieteczne (tak tak - WIgilia na pustyni z rodzina Arbolli), potem Jodphur, moze Pushkar, Ranthambore Park (zwierzaki - foto safari, moze uda sie zobaczyc tygrysa), na NYE Jaipur i do domu. Prawie 2 tygodnie :)

    OdpowiedzUsuń