Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 19 lipca 2010

MOJA DHARAMSHALA



Ostatnie tygodnie, bo dlugim, trzymiesięcznym i meczacym podróżowaniu odpowczywalam w Dharamshali, a zaby było scislej – w McLeod Ganj – siedzibie Dalaj Lamy i tybetańskiego rzadu na uchodztwie. Siedziałam sobie w moim mikrospokopijnym pokoiku za 100 rupii i przez pierwszy tydzień powaznie się leniłam – ksiazka, spanie i spacery po okolicy. McLeod Ganj ma bowiem te zalete, ze można tu odpocząć od Indii. A ja już odpocząć musiałam. Oczywiście nie dotarlam tu bez przygod – z autobusu Delhi-Dharamshala, na który kupiłam na prawde drogi bilet usiłowano mnie wyrzucic twierdzac, ze nie ma mojej rezerwacji. W koncu jednak wyladowalam na szarym koncu i wytrzęsłam się przez te 12 godz jazdy kiedy z klimy mialam tylko tyle, co kapiaca z sufitu woda. Ale dotarlam. Mieszkałam w bardzo milym hoteliku Ladies Venture, który bardzo polecam.
W McLeod Ganj można sobie bardzo skutecznie odpocząć, zwłaszcza od nagabywajacych Hindusow. Jest tu co prawda troche Kaszmirczykow, ale to tez inny sort. Nie sa tak nachalni, choc znani z prob podrywania każdej ladniejszej, bialej dziewczyny. I często im się udaje, bo Kaszmirczycy sa bardzo przystojni.
Poza tym dookoła sami Tybetańczycy i pyszne, tybetańskie jedzenie.
Można tez powiedziec, ze McLeod Ganj jest swojego rodzaju przekleństwem – nigdy nie zaczynaj podrozy od tego miejsca bo…. zostaniesz i dalej już nie pojedziesz. Poznalam wielu takich turystow, co siedza tam już od miesięcy i już planuje rychly powrot, bo zbliza się koniec ich wizy. Oczywiście to za sprawa klimatu jaki panuje w McLeod Ganj – wszedzie zdjęcia Dalaj Lamy, spokojni Tybetańczycy, którzy choc handluja pamiątkami nigdy nie chca ci nic wscisnac na sile. I mnóstwo rzeczy do roboty. Jak wspominałam swoje dosc nudne zycie w nowoczesnym Gurgaonie teraz chyba od razu pojechałabym do McLeod Ganj.
Przez pierwszy tydzień glownie chodziłam do kina nadrobic troche zaległości. Jak ja dawno nie bylam w kinie! To było co prawda male z obgryzionymi siedzeniami, ale kino. Potem zrobiłam 5 dniowy kurs masazu ajurwedyjskiego. Sama się przy tym niezle zrelaksowałam, bo kurs masazu poza masowaniem uwzglednia sporo bycia masowanym..hmmmmm.
Skoczylam tez oczywiście na joge, jak można być w Indiach i nie spróbować tu jogi? (pierwsza proba była w Kerali) Shantiiiii, Shantiiii, Shantiiiii. Nauczyciel był dosc zabawny – z sesji pamiętam jego ciagle powtarzane slowa – joga class good feel, enjoy feel, happy feel. I tak było, choc nie bardzo odpowiadala mi puszczona do tego skoczna hindi-muzyczka.
Potem, 6go lipca były 75. urodziny Dalaj Lamy i wszystko zostalo zamknięte, a cala populacja miasta próbowała zmieścić się w kompleksie świątynnym by podziwiac uroczystości. Niestety lalo niemlosiernie (nie tylko tego dnia zreszta) i mnie deszcz przepędził po pol godzinie. Milo jednak było choc przez chwile opatrzeń na serdeczne oddanie i milosc, jaka Tybetańczycy i nie tylko zreszta, bo było tez sporo tursytow, darza swojego lidera.



W kawiarni Peace Cafe codziennie zajadałam się pysznymi, tybetańskimi przysznosciami – zwłaszcza zupa z Momosami ( richose).Postanowiłam tez ukończyć kurs gotowania potraw tybetańskich, na co nawet dostalam certyfikat - ze umiem kleic momo, ugniatac tybetańskie chleby i kroic rozne rodzaje klusek do tybetańskich zup – thentuka i thukpy. Wiec już wkrotce, po powrocie, będę musiala przetestowac, czy jeszcze te nauki pamiętam – Zapraszam!
Mialam tez wreszcie okazje pogadac troche po polsku – spotkałam tu Magde z Gdanska, która jest już w podrozy po Azji od 10 miesiecy i można powiedziec, ze dopiero nie dawno przekroczyla polmetek i niedługo leci do Indonezji. W McLeod opiekowala się od praie miesiąca malymi, tybetańskimi dziecmi w przedszkolu.
Ale jednym z ciekawszych doświadczeń były woluntarystyczne lekcje angielskiego i w ogole wszystkie okazje do rozmow z Tybetańczykami na temat Tybetu i jego sytuacji politycznej. Zdziwic się można na prawde, jak wielu z nich chetnie opowiada, wielokrotnie o bardzo traumatycznych przejsciach, często z uśmiechem na twarzy choc na pewno z gorycza a glosie – w koncu przeprawiając się przez wysokie gory do Indii zostawili za soba swój kraj i rodziny. Wielu tu z takiej podrozy nie dotarlo, wielu cierpialo na odmrożenia.
A najbardziej wzruszające sa historie byłych więźniów politycznych, których tez tu można posłuchać. I się wzruszyc. Jednym z nich byl Sonam Dorje.
Sonam urodzil sie w Tybecie w rodzinie Nomadow i widzac niszczycielska sile chinskiego rezimu, w wieku 20 lat wystapil przeciwko niemu - w protescie przeciwko przymusowej sterylizacji kobiet. Za to trafil do wiezienia na 13 lat. Tam cierpial tortury: bicie, pozbawianie snu, trzymanie miesiacami w smierdzacym ekstrementami karcerze, glodzenie...
Gdy wyszedl z wiezienia malo kto, wlaczanie z najblizsza rodzina byl w stanie go poznac. Niedlugo po zakonczeniu kary postanowil opuscic rodzine, dla ktorej czul sie zagorzeniem ze wzgledu na swoja przeszlosc. Probowal pracowac w Lhasie, ale policja nie dala mu normalnie zyc. W koncu, w 2007 wraz z innymi uciekinierami przedostal sie do Indii, gdzie o swojej historii mog opowiedziec jego Swietobliwosci. Potem zalozyl fundacje Lerning and Ideas for Tibet, gdzie nowoprzybyli uciekinierzy mogli uczyc sie angielskiego. Obecnie jedzie do Francji by tam opowiadac swoja historie.
A jego historie znajdziecie na http://learningandideasfortibet.org/1-about-LIT/
\
No i wreszcie, co widac zreszta, mialam czas na pisanie tego bloga, który poszedł w odstawke podczas podróżowania. Zupełnie nie było na to czasu. Teraz za to mogę się z Wami dzielic na spokojnie roznymi spostrzeżeniami, choc tak jak mój wyjazd nieuchronnie zbliza się ku koncowi (jutro poznym wieczorem jade już na lotnisko), tak i ten blog tez powoli się konczy. Choc Indie to kraj tak, można powiedziec, „stymulujący”, ze pewnie można byloby pisac o nim w nieskończoność. No ale kiedys ta cezura musi być.
Bo jak napisalby Sapkowski – „Cos się konczy, cos się zaczyna.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz