Szukaj na tym blogu

niedziela, 25 lipca 2010

POZEGNANIE Z INDIAMI


Środa 21 lipca 2010, mój ostatni dzien w Indiach. Padam po bieganine dnia poprzedniego, kiedy to dotarcie z Polnocnego Delhi do Gurgaonu (35km) zajęło mi 4.5 godz! ( z czego polowe i tak przejechałam metrem) Ale odebrałam dlugo wyczekiwany list referencyjny od firmy, w ktorej zakończyłam prace UWAGA – pod koniec marca!
Na dzien ostatni zaplanowałam zakupy pamiątkowe, ostatnie pakowanie, wazenie bagazu itp. A jak mnie Indie pożegnały? Cytujac jednego ze słynnych filozofow XX wieku – SHIT HAPPENS!

Czegos takiego to slowo daje nigdy jeszcze, nawet w Indiach ,nie przezylam, choc moje gastryczne opowieści staly się już słynne. Lezac skrajnie odwodniona na hotelowym lozku pod tnącym wilgotne powietrze wiatrakiem zastanawialam się – co mnie tak na koniec rozłożyło. Opcje byly dwie:
2 dni temu zamówiłam na sniadanie jajka sadzone w moim tybetańskim hotelu na Majnu-ka-Tilla. Podano mi delikatnie mówiąc lekko niedosmażone. I co? Pomyslalam – cholera, salmonella albo cos – nie jedz! I zjadlam. A dzien pozniej w KFC uraczono mnie Pepsi z lodem. Pomyslalam – Nie pij! I wypilam!
No i dostalam za swoje, choc nigdy, przenigdy nie wykończyło mnie jedzenie w najgorszych, zdawaloby się najbrudniejszych knajpach.

Lezac tak bezwładnie z metlikiem w glowie i pijac ORSy zastanawialam się co dalej – jak wsiąść do samolotu na 15 godz. z mega biegunka. Zaiste, takiego od Indii pozegnania się nie spodziewalam…

Lezalam tak i powoli dochodząc do siebie po łyknięciu zaleconych przez tybetanska pielęgniarkę lekow myślałam o tych 9 miesiacach, które spędziłam tu, w kraju nad Gangesem.

Można powiedziec, ze czulam nadal pewien niedosyt… bo nie bylam przeciez jeszcze w tylu miejscach: nowoczesnym Bombaju (bo czas na wycieczke tam ukradl nam szpital), Kalkucie (bo było nie po drodze), ruinach Hampi w Karnatace (bo za pozno się zorientowaliśmy) , erotycznej świątyni Kajuraho (bo slabe polaczenie), kaszmirskim Srinagarze (bo przestraszyly nas zamieszki), dolinie Spiti (bo na wyjazd tam już nie mialam sily). Bo nie zrobilam tylu rzeczy – nie poszlam na kurs medytacji, ani nawet na dłuższy kurs jogi, choc joge uwielbiam jeszcze z Polski.

Z drugiej jednak strony mialam już kompletny przesyt– mialam już dosc hinduskiego jedzenia, nic tylko tuczacy ryz z czyms tam, po dziurki w nosie ciągłego przemieszczania się (czasami cale dni i noce spedzane w pociagach i autobusach), tych nagabujących sprzedawcow, oszustow, oszukańców, gapiących się na mnie facetow, trąbiących samochodow, brudnych zwierzakow, szalonych kierowcow, zarobaczonych hoteli…

Do tego dodajmy jeszcze tesknote za domem – za rodzina, przyjaciółmi, znanymi miejscami, polskim jedzeniem, wyjsciem na prawdziwa kawe, pojsciem do kina, do galerii, teatru (bo tu nikt nie wie co to teatr – dla nich to kino), pojezdzeniu bezpiecznie na rowerze, pospacerowaniu w parku, gdzie nie spia bezdomni i robotnicy, pojsciem na basen…
Iscie wybuchowa mieszanka.

Gdy jechałam na lotnisko w nocy patrzylam po raz ostatni na delhijskie ulice – mimo poznej godziny nadal przepelnione ludzmi i zwierzetami. Trabiacymi samochodami. Będę troche tesknic za ta chaotyczna, ale jakze tetniaca zyciem atmosfera. Pamietam jeszcze, jak upajalam się nia 9 miesiecy temu. Dzis już mnie nie dziwi, ani nie zachwyca, ani nie przeraza. Po prostu jest, a ja razem z nia. Po już się do niej przyzwyczailam i w nia wzrosłam, choc za paręnaście godzin wyladuje w zupełnie innej rzeczywistości. I choc teraz mam jej serdecznie dosyc, bo co chwila ktos na nas trabi, pakuje nam się pod kola i całość smierdzi delhijskim siarkowodorem, to wiem, ze jeszcze nie raz za nia zatęsknię…

Ania Krawczyk
W Indiach 31.10.2009 – 22.07.2010

2 komentarze:

  1. Jeszcze wrócisz ;-)
    P.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mega ciekawie było czytać Twoje opowieści Aniu;))) sporo się działo, świetnie to opisywałaś:)))))

    OdpowiedzUsuń